Bhadana

Wracam na melę. Ciągle nic ciekawego nie ma i już raczej nie będzie. Woła mnie po drodze koleś, znajoma twarz, ale nie kojarzę gdzie się widzieliśmy. „Herbatki?” – jedziemy motorem do herbaciarni i już sobie przypominam, że to właśnie stąd go znam. Chwilę potem kolejny. „Bazaar me?” – strzelam. Trafiam, ale gdzie na tym bazarze go widziałem to już nie mogę sobie przypomnieć. Koleś robi dziwne gesty rękami, nie wiem co chce pokazać, dopiero gdy odjechał niepocieszony przypominam sobie o pałacowej fabryce obcęgów. I znowu jakiś czas później wita mnie w knajpie jeszcze jeden lokales. Nie chce mi się zmieniać stolików, więc nie dyskutujemy o życiu, na koniec tylko mówię, że jutro jadę do Delhi i spadam. Nie mam pojęcia kto to był.

Przedostatniej nocy, po tym jak poprzedniej obudziłem się z oszronioną brodą i odpadniętymi od odmrożeń palcami, wbijam się we wszystkie ubrania jakie mam i przykrywam kolejnymi trzema warstwami. Trochę pomaga. Rano powoli wbijam na melę, na spotkanie z krowimi biznesmenami się spóźniam – trochę celowo, bo 4-godzinnej wycieczki krowim zaprzęgiem mogę nie wytrzymać psychicznie. Bez pośpiechu idę na autobus, którego na własną rękę nie mogę znaleźć, ale nie ma problemu, pójdę sobie najpierw kupić wodę. I wtedy spotykam pana prawnika – Devendrę. Mówię mu o swoich planach. „A możesz pojechać pół godziny później?”. No mogę, i wsiadam na motor. Najpierw z jego bratem jedziemy gdzieś na obrzeża miasta do biura męża jego siostry. Rozumiem tylko, że gadają o telefonach i sieciach 2G i 3G, ale nie wiem czy to właśnie to chciał tu załatwić. Herbatka i jedziemy dalej. Na melę. Mijamy mirchi bazaar, czyli targ papryczek chilli, którego wcześniej bezskutecznie szukałem, ale nie ma czego żałować. Nie wygląda tak jak na zdjęciach w necie. Ale głównym celem jest jakieś biuro w namiocie, gdzie brat pana prawnika coś załatwia w związku z jego niedawną wielbłądzią transakcją. Kupił 2 dni temu dwa wielbłądy po 100.000 rupii a dzisiaj je sprzedał po 125.000. 50 tys. rupii w ciągu 2 dni – całkiem niezły biznes. Brat jest zadowolony (kto by nie był), żeby uczcić rozpijamy dzbanek soku z trzciny cukrowej.

Po drinku zahaczamy jeszcze o jeden historical place. Baori – studnia. Jeszcze 5-10 lat temu w Nagaur nie było bieżącej wody i bramini przychodzili tutaj się kąpąć, prać i poskakać na główkę. Tylko bramini, bo nikt inny nie ma tu wstępu. Dzisiaj bieżąca woda jest, no chyba, że nie ma. Baori czeka w gotowości na sytuacje awaryjne.

- Głęboko tu jest?

- Widzisz tę bramę? – widzę, większość bramy wystaje nad wodą, nad bramą jest jeszcze sporo miejsca do poziomu ulicy, rozumiem, że jak popda to poziom wody się podnosi i może nawet zakryć ją całą.

- To jest brama nr 7. Pod nią w wodzie jest jeszcze 6 takich.

To faktycznie, chyba trochę głęboko.

Odwozimy brata i jedziemy z razem do Bhadany. Bandyci tam żyją. 2 razy do roku ktoś kogoś morduje, poza tym ograbiają ludzi śpiących na ulicy – profilaktycznie zostaję uprzedzony.

- Znasz adres?

- Nie, ale znam nazwisko – Rupa Ram.

- Rupa Ramów może tu być z 10, jak nie trafimy go gdzieś przypadkiem na ulicy to możemy go nie znaleźć.

Zatrzymujemy się przy sklepiku spytać o drogę – a tam sobie siedzi uchachany od ucha do ucha Rupa Ram. Właściwie przez „Rupa Ram” rozumiem albo jego albo jego przyjaciela, nie są do siebie podobni, ale mi się cały czas mylą. Devendra zostaje przy sklepiku, ja idę z dziadkiem do domu z planem powrotu za pół godziny. Po pół godzinie Devendra podjeżdża i pyta się czy wracam z nim czy zostaję, ale że jest sympatycznie a herbatka cały czas się robi to decyduję się zostać. Za kolejne pół godziny jest bus do Nagaur. W tym czasie po krótkiej nauce jazdy motorem jedziemy z jakimiś młodziakami zwiedzać wiochę. Jeden chłopak robi za kierowcę, drugi znający trochę angielski robi za przewodnika i z dumą przedstawia mnie wszystkim spotkanym po drodze koleżkom. Zajeżdżamy do dwóch świątyń, nie jakichś wyczesanych (a w dodatku zamkniętych, nie zobaczę więc węża w środku) ale wsiowy klimacik jest. Potem jeszcze jakieś 3 domostwa na krótko, parę fotek i wracamy do Rupy. Przyjeżdża autobus. A właściwie przejeżdża, bo się nie zatrzymuje. Luzik, będzie następny. Kolejni lokalni mnie jednak gdzieś ciągną, zrozumiałem, że odwiozą mnie motorem ale nic z tego, idziemy zwiedzać kolejne domostwa. „Są szczęśliwi, że cię widzą” – mówi jeden o siedzących przy sklepie dziadkach. Nie wiem dlaczego, ale niech im będzie. Siadamy gdzieś na herbatce, znienacka wpada Rupa Ram dziwiąc się, że jeszcze tu jestem, ale już zaraz zmykam. Jak strzały znikąd pojawiają się kolejne chłopaki – tym razem już z motorem i zadaniem odwiezienia mnie do hotelu. Oczywiście nie od razu, najpierw pojedziemy zobaczyć baoripodobną do tej w Nagaur, ale nieczynną. Wody nie ma i przez to robi trochę większe wrażenie jeśli chodzi o głębokość. Widać 3 bramy. Ale tak jak w Nagaur tu też jest ich 7, tylko pozostałe są przykryte ziemią. Dopiero teraz dociera do mnie jak głęboka jest ta w mieście.

Teraz już na prawdę wracamy. Na początku w 3 osoby ale jeszcze we wsi sciągają z traktora koleżkę i jedziemy w czwórkę. Po drodze jeden z nich prosi o mój facebook id, mówię, że dostanie w mieście. Zatrzymujemy się na granicy i daje mi telefon, żebym mu podał maila i żeby mógł mi wysłać zaproszenie. Jedziemy dalej, bynajmniej nie najkrótszą drogą, strasznie naokoło. Co paręset metrów wita się ze znajomymi i chwali się, że jestem jest facebook friend. To po to chciał mnie mieć na fejsie przed wjechaniem do miasta. Teraz na pewno ma conajmniej +10 do respektu. Stawiam herbatkę i wracam ię przygotować mentalnie na pobudkę bladym świtem na pociąg.

TVN kłamie, zarówno w Pushkarze warto być z tydzień wcześniej niż oficjalne daty imprezy, tutaj też przyjechałem na samą końcówkę, ale w sumie nie było źle.

Tagged , , ,

2 Responses to Bhadana

  1. emila says:

    We czterech motorem?? i jeszcze plecak pewnie…? :)
    pisz, to jedna z ciekawszych lektur, na jakie trafiam ostatnio:)
    nie mowiac o zdjeciach…. rewelacja

    • gadjo says:

      nie wiem co jest dziwnego w 4 osobach na motorze ;) widzialem wiecej, ale z dziecmi, wiec sie nie liczy