Imphal

Jeszcze do niedawna były potrzebne jakieś zezwolenia i minimum 4 osoby żeby tu przyjechać. Bo się naparzali między sobą, blokowali drogi itp. Nie wiem czy się teraz już do końca uspokoiło, ale przynajmniej nie trzeba zezwoleń, choć są pozostałości w postaci konieczności wypełnienia formularzyka na lotnisku (dalej są miejsca na dane 4 osób). Dwóch mundurowych ze średnim angielskim wypełnia po jednym egzemplarzu, kalka tu chyba jeszcze nie dotarła. Oczywiście to, że nie mam zarezerwowanego hotelu, że nikt tu na mnie nie czeka itp. jest dla nich zaskoczeniem, ale nie przeszkodą żeby puścić dalej.

Za rikszę do centrum chyba przepłacam, 300 rupii za 9km to trochę przesada, ale niech im będzie. Próbuję szczęścia w Gaylord Hotel, najtańszy ze wspomnianych przez wikitravel, ale nie ma miejsc. Za to na pobliskiej M.G. Avenue jest w czym wybierać, ja trafiam do sensownego White Palace za 300 za singla. Kafejki internetowe są prawie na każdym kroku.

I ruszam. Więcej azjatyckich twarzy niż hinduskich, nikt się mną nie interesuje, nie pyta skąd po co, poza jakimiś nielicznymi wyjątkami, baby łażą ubrane po manipursku. Samochody przepuszczają ludzi na ulicach a na chodnika ludzie przepuszczają sami siebie, nikt się nie pcha. Angielski się zdarza, częściej jednak można się dogadać w hindi.

Pierwszy cel wycieczki do bazarek 5 minut od hotelu. Bazarek to trochę mało powiedziane, jest tak duży, że na nic innego nie mam już ochoty a na dodatek megazatłoczony. 3 duże budynki i jeszcze większy teren niezabudynkowany. Pod dachem, podobnie jak w azji. W środku mdli z gorąca i od zapachu żarcia smażonego na 100-letnim oleju. Przeważnie jakieś rybki w różnych postaciach. Z ryżem. Dużo ryżu. W zasadzie całe żarcie to ryż z odrobinką innych rzeczy – owej ryby, warzyw w różnych postaciach i trawą w cieście na deser. Skumulowany smród ze wszystkich pobliskich „restauracji” trochę odstrasza, ale na głodniaka nawet nie jest złe. Jest też sporo shutki, czyli suszonych ryb takich jak w Bangladeszu. Tu już zapach w połączeniu jeszcze z pobliskimi worami z przyprawami sprawia, że nawet tubylcy przechodząc zasłaniają sobie nos. Kawałek dalej trafiam na knajpę z hot dogami (dosłownie). Kiedy robię zdjęcie szyldu ze środka wyłazi koleś i prosi o wspólne zdjęcie. Klik. „Ile mam ci za nie zapłacić?” – pyta. Mówię, żeby podał maila to mu wyślę, ale maila nie ma. Spuszcza smutno głowę i bez słowa wraca do środka. To chyba taki tu zwyczaj, że jak się kończy temat to po prostu bez słowa się ochodzi. Zagaduje jakiś młody policjant w cywilu, pyta o kraj, zawód itp, sam coś o sobie mówi, kończy tekstem, że pracę policji zaczął rok temu i w milczeniu odbija na drugą stronę ulicy.

Ci co z jakichś powodów nie są na terenie targu tylko handlują przed nim co jakiś czas są straszeni przez policjanta, który coś pokrzykuje i wali pałką w bogu ducha winną poręcz od schodów prowadzących do środka lub w rikszę z lodami. A czasem tylko krzyczy i się śmieje z ziomkiem patrząc jak ludzie w popłochu zwijają tobołki. A jak ktoś nieopatrznie na chwilę zostawi rikszę na skrzyżowaniu to spuści z koła powietrze. Porządek musi być. Chwilę potem wszystko wraca do normy.

Do mnie czasem ktoś w końcu zagada, zaprosi do bazarowej jadłodajni (mówię, że wpadnę potem, ale nie sądzę żebym zapamiętał czy to sektor 3 rząd 15 miejsce 17 czy może sektor 2 rząd 8 miejsce 25) albo da się kajtnąć rowerem. Ale nie takim zwykłym tylko czymś w rodzaju bicykla, z pedałami przyczepionymi do przedniego koła, kilkukrotnie większego od tylnego. Prawie dobrze mi idzie, ale mam za długie giry – obijają mi się o kierownicę i co chwila tracę równowagę. „Spróbuj jeszcze raz” – próbuję, ale to samo. „Za długie giry ma” – mówi do tych co nie skumali mojego angielskiego. Po manipursku chyba.

Rano znowu wbijam na bazarek na ryż i na fotki a potem rozpoczynam poszukiwania dworca autobusowego. Nie ma tu jednego dworca, jest kilka mniejszych postojów, z których cała chmara riksz i minivanów jedzie we wszystkie 4 strony świata. Trochę mi schodzi zanim uzyskam poprawną informację skąd jadą busy do Moreh, w końcu znajduję coś gdzie stoją 3 zapchane vany (zapchane w większości przez toboły, nie przez ludzi) i na dodatek wyskakują z ceną 300 rupii za 100km. Trochę za dużo, jadę najpierw do Kakching, które jest po drodze. Tym bardziej, że wg. przewodnika na wschód od Kakching już mnie nie puszczą. Ale może jak znieśli permity to i tutaj coś się zmieniło.

Tagged , , , , ,

Comments are closed.