Singhat i Behiang – gadjo, terroryści i pogrzeb

Wczoraj widziałem autobus, który chyba jechał do Singhat, dzisiaj jednak stoi ciężarówa. Taki zwyczajny bydłowóz. Lekko się waham ale nie mam wyjścia, siadam na pakę. Ludzie mają trochę śmiechu. Przez godzinę bydłowóz krąży po mieście zbierając kolejnych pasażerów oraz blachę falistą, płyty pilśniowe, pompę wodną itp. W końcu z 40 osobami i masą towaru na pokładzie ruszamy w dal. Chwilę za miastem stajemy, jeden z pasażerów zaczyna się modlić. Wszyscy spuszczają głowy, zamykają oczy, kończą staropolskim „amen” i w tym momencie wbija się koleś w kasku motocyklowym, który okazuje się być sprzedawcą biletów. Daję pięc dyszek i jedziemy dalej mijając po drodze ładne bajorko z górami w tle. Huga Dam czy coś takiego.

Do Singhat docieramy po niecałych 3h od startu. Rozpoczynam szukanie noclegu.

- Nie ma

- Nic nie znajdziesz

- Tutaj raczej nie

Takie odpowiedzi nie nastrajają optymizmem, ale co tam. Wchodzę do kolejnej knajpy, w której jeszcze się nie pytałem. Biorę herbatkę. Wchodzi jakiś starszy pan z sąsiedniej wioski, zaczynamy coś gadać po hingielsku. W końcu dochodzę do sedna i pytam o miejsce do przetrwania nocy.

- Znajdziesz coś. Pójdź do dyrektora szkoły, on mówi po angielsku. Na pewno coś znajdziesz.

I kieruje się do ciężarówy odjeżdżającej w stronkę Lamki. Podobno ostatniej już dzisiaj. A więc jestem uziemiony. Idę na górkę, gdzie jest szkoła oraz obóz strzelców assamskich. Głupio tak do szkoły wbijać z dwoma plecakami w czasie lekcji, odpuszczam, ale obok widzę jakiś budynek, koło którego stoi kilku gości. Wyglądają spoko.

- Zajmiemy się tobą. Zostaw tu bagaże i jedź z nami nad rzekę po wodę. To jakieś 40 minut stąd, jak wrócimy będzie już ciemno, ale potem zagadamy z community people i oni zorganizują jakiś nocleg.

Spoko. Zostawiam jeden plecak i jedziemy 10km do niemal wyschniętej rzeki. Chłopaki najpierw ładują na ciężarówkę trochę ziemi (parę machów łopatą należy też do mnie), po czym wspólnie rozpijamy flaszkę. Tzn. nie flaszkę tylko foliowe woreczki w ilości 3 sztuk naładowane lokalnym przezroczystym winkiem z ryżu. Nawet przyjemnie, nie za mocne. Zapomniam o wszelkich problemach, o niekończącym się katarze, o bólu w barku i o tym, że zasadniczo jeszcze nie mam gdzie spać.

A potem do beczek pompami nabierają wodę. Jeżdżą tu po nią dwa razy dziennie. Potrzebują do budowy kamiennego płotu wokół obozu strzelców.

W miejscu gdzie jestem – community hall, zwanym dalej YPA (Young Paite Association) hall lub po prostuYPA – wszystkim zajmuje się pani kucharka. Przygotowuje akurat obiado-kolację. Kiedy już jestem pełny na talerzu zostają jeszcze 2 porcje ryżu jak na nasze standardy. Nie mam pojęcia jak oni to w siebie wtłaczają. Jest już ciemno, pięknie widać wszystkie gwiazdy na sklepieniu niebieskim, z jednym lokalnym i jednym robotnikiem idziemy do wsi do sklepiku. Robotnik leci gdzieś dalej a ja z lokalnym wpadam do czyjegoś mieszkania, gdzie najpierw naładowuje telefon o potem opowiada rodzince co o mnie wie, rodzinka mnie zaprasza na jutro na lunch. Zobaczymy co z tego wyjdzie a póki co wracamy do domu, robotnicy szykują się do wyprawy do Lamki po cement i inne rzeczy, ja ląduję w noclegowni.

W planie mam wycieczkę do wsi Hiangjang (Hiangtan?), kawałeczek od granicy z Birmą. Po porannej herbatce w YPA nasza pani kucharka gdzieś mnie prowadzi. Wygląda na to, że dochodzimy do jej domu, w którym poza starszą panią i dzieciakami jest jeszcze jej mąż – Thang Nei Khai lub po prostu Khai. Ten sam, z którym się wczoraj wieczorem włóczyłem po ciemnicy. Dzieciaki nieśmiało dają mi grzebyk sugerując, że mi się przyda, robię rodzinną fotkę i zmykam do wsi szukać transportu. Ponoć do Hiangjang nic jedzie, ale jest jeep kawałek dalej do wsi Behiang.

Najpierw mijamy miejsce gdzie wczoraj jechaliśmy po wodę a potem dojeżdżamy do wojskowego check postu. Wosjkowi mnie zgarniają, każą czekać w altance. To czekanie trochę trwa, ludzie się zaczynają niecierpliwić, po pół godzinie jak nie więcej mówię kierowcy, żeby jechał, ja dojadę następnym jeepem. Do wojskowych też nic nie trafia. „Poczekają sobie, nic się nie stanie”. W międzyczasie jeden poleruje gazetą kilka szklanek patrząc pod światło czy na pewno nie ma żadnego pyłku, a gdy koło obozu przejeżdża kilka wojskowych maszyn nalewa do szklanki wodę, zanosi do samochodu. Pan ważny chyba nie wiele wypił, bo szklanka wraca pełna a woda ląduje w ogródku.

Czekam. Częstują mnie herbatką. Czekam. Z nudów czytam instrukcje dla żołnierzy.

  1. Treat intelligents respectfully.
  2. Be friendly to children.
  3. No beating anyone in public.
  4. While searching house don’t beat anyone in front of women and children.

W końcu chyba dodzwonili się do góry, puszczają dalej ale jak wrócę do Singhat mam się spotkać z 2IC, cokolwiek to znaczy.

Behiang – wiocha jak wiocha, przejeżdżamy centrum handlowe i lądujemy (po modlitwie kończącej podróż) przy granicznym szlabanie gdzie poza posterunkiem stoją jeszcze ze 2 domki. Do standardowych 50 rupii za ten odcinek dorzucam kierowcy drugie tyle za długie czekanie przy check poście. Walę parę fot, pogranicznik mówi, że nie wolno, więc przestaję. Ale tak naprawdę niewiele tu jest do sfocenia, jeśli już to we właściwej wiosce 1km wcześniej. Właściwa granica jest 1-4 km stąd (w zależności od tego kogo się pytam), nie zdążę więc się tam dostać, żeby wrócić tym samym jeepem (kierowca dostał polecenie osobistego dostarczenia mnie do 2IC), ale nawet gdyby chciał to i tak dzisiaj jest jakieś spotkanie armii indyjskiej i birmańskie więc nikogo nie puszczają. Pewnie właśnie ten konwój, który widziałem w check poście jechał tam na negocjacje.

Wracamy. Modlitwa zaraz za wioską. Kierowca jeepa zgodnie z rozkazem podwozi mnie pod obóz strzelców assamskich, idę do 2IC, co jak się okazuje oznacza „2nd in command”. Znaczy ważniak.

- Dzień dobry, bardzo mi miło, dlaczego myślisz, że możesz się szwędać po takich miejscach i robić zdjęcia?

Coś śmierdzi.

- To wolny kraj? – odpowiadam pytająco mając nadzieję, że dobrze strzeliłem.

- Widzisz, są 2 rodzaje ludzi, którzy w takie miejsca przyjeżdżają: podziemie i ci, którzy podziemiu pomagają. Wiem jaka jest prawda, chcę ją tylko usłyszeć od ciebie.

Adrenalinka rośnie ekspotencjalnie. Uważnie ogląda każdą stronę paszportu, mówi coś o zamknięciu mnie w areszcie, spisuje mój email, adres stronki itp., każe pokazać aparat, woła podwładnego, żeby zgrał wszystkie zdjęcia i sprawdził czy nic tam nie ma, potem laptop, na którym ogląda zdjęcia z Yunnanu z zeszłego roku. Podłącza do laptopa dwa dyski zewnętrzne i coś zgrywa. A może coś wgrywa? Jakieś zgarniacze haseł czy coś. Cholera go wie. Nie daje mu spokoju to, że lubię się kręcić przy granicy. Tu w Manipurze, w Birmie, w Chinach, Laosie… Mówi, że tu jest potrzebny permit, ale pozwolił żołnierzom po drodze puścić mnie dalej nakazując, żebym po powrocie się u niego zameldował. Później jednak stwierdza, że permitu nie trzeba. Nie wiem na ile się przekomarza a na ile stosuje jakieś triki wywiadu.

Dzwoni telefon.

- Znalazłeś coś? – pyta się swojego fotograficznego speca.

Odpowiedzi nie słyszę, chwilę potem 2IC mówi do słuchawki „ok, ok”, do mnie to samo uśmiechając się, ale ten uśmiech może oznaczać wszystko. „Jesteś wporzo” albo „mamy cię” albo przynajmniej „będziemy cię mieli na oku”. Bo w sumie do zdjęcia szlabanu w Behiang czy niedokończonego płotu w Moreh jakby chcieli to by mogli się przyczepić.

- Na pewno się z tobą skontaktuję – mówi. Mimo tego, że przed chwilą wspominał coś o przyjaźni, to to skontaktowanie się też może oznaczać wszystko. Nie wiem co ma na myśli. Nic już nie wiem. Jeszcze tylko pytam czy ktoś był tu przede mną. 2IC mówi, że nie, ale to nie do końca prawda. Na pewno we wiosce był w grudniu jakiś francuz, który się nie mógł z nikim dogadać swoim francuskim angielskim. W końcu jakoś znalazł nocleg, ale szybko się zmył. Panu generałowi może chodziło mu o granicę. Wracam do YPA, siadam i jeszcze długo siedzę wspominając przemiłą rozmowę z 2nd in command.

Wieczorem kolacja przy małym ognisku w budynku. Tym razem dostaję mniejszą porcję i wcinam wszystko.

- Słyszałeś ten dzwon? Ktoś umarł.

Na razie cisza i spokój, siedzimy sobie dalej, gadamy, albo oni gadają, nagle coś się zaczyna dziać. Jakieś poruszenie, dołączam się do wynoszenia ławek na zewnątrz, potem ktoś bierze jeszcze pudło z kubkami i bęben. I trumnę. Chłopaki wszystko ładują na ciężarówkę a ja swoim petzlem rozjaśniam im ciemności. Wszyscy razem z całym pogrzebowym osprzętem jadą do tzw. condolence hall. Przez całą noc ludzie z plemienia Paite śpiewają swoje lokalne chwalebno-żałobne pieśni. Starszy pan z bębnem zapodaje nutę waląc rytmicznie z drugim panem jakieś 100 beatów na minutę, po czym ludzie wspólnie śpiewają coś na mollową melodię a po każdym wierszu jedna pani solowo zapodaje kolejny na V-tym stopniu skali niczym w Ground upon one note Purcella. Głos prowadzący i chór często na siebie zachodzą, tworząc fantastyczny swojego rodzaju kontrapunkt. Niektórzy klaszczą. W tym momencie żałuję, że nie zaopatrzyłem się w coś do nagrywania dźwięku.

Dziś można się trochę pobyczyć. Oczywiście bez przesady. Najpierw pora na pranie. Pani kucharka wpadła na taki sam pomysł chwilę przede mną. Zabiera mi łachy i dorzuca do swoich.

Obok jest szkoła, wpadam popatrzeć na poranny apel pyknąć fotki i posłuchać jak dzieciaki śpiewają hymn szkoły: „Nie ma drugiej takiej szkoły jak Hill Model School”. W międzyczasie armia znowu mnie wzywa. Już po imieniu, znają mnie tu. Wpadam na krótką gadkę szmatkę. Potem wracam do YPA i oglądamy Gadjo Dilo razem z Khaiem.

Po drugiej, popołudniowej wizycie w szkole idę z poznanymi przed chwilą Moongiem i Romeo do pobliskiej wiochy Saichang. Wracamy chwilę przed zmrokiem.

- Nang meen banh-aa? – podrywam kucharkę na pytanie o imię, jedyna rzecz jaką się po wielkich trudach nauczyłem podczas wycieczki do Saichang. To nie jest język manipurski, to ich tutejszy lokalny. Odpowiedzi nie pamiętam.

Kolacyjka, drugi dzień żałobnego repertuaru w sali kondolencyjnej, gdzie wpada już lekko nawalony Moong, gęba mu się nie zamyka. Ale to nic, odwiedzam jego domek a potem idziemy do Khaia, u którego będę dzisiaj spać. Najpierw jednak szybki wypad na ryżówkę do knajpy (Khai mówi, że jest ich najlepszym klientem), wracamy, w telewizorze dzieci z babcią oglądają wrestling, babcia po co ciekawszych akcjach śmieje się na głos, gadka szmatka, śmichy chichy, gdy nagle w odwiedziny wpada dwóch tutejszych.

Khai i Moong, którzy do tej pory cały czas coś paplali nagle całkowicie milkną. Panowie wyglądają trochę poważniej, nie jacyś zwykli wieśniacy, może nauczyciel. Z jednym z nich gadałem wcześniej. Wygląda porządnie, mówił, że pracy nie ma, nie potrzebuje, za dnia włóczy się tu i tam bez jakiegoś większego celu.

Drugi rozpoczyna rozmowę zaczynając od standardowych pytań. Za chwilę jednak znowu czuję lekki smrodek. Dopytuje się o moim pobycie przy granicy, pyta czy doszedłem do samej granicy, mówi, że rozmawiał z 2IC o mnie, oglądał zdjęcia. Widział mnie jak fociłem w szkole, ale wtedy z jakichś powodów nie podszedł. On sam jest w jakiejś armii, która jednak armią nie jest. O coś walczy. Z kimś. Jego ugrupowanie współpracuje z armią indyjską. Jest jakieś PLA (People’s Liberation Army) – są tutaj w tych okolicach oraz w Chinach. Pewnie to dlatego 2IC tak bardzo chciał obejrzeć moje zdjęcia z Yunnanu. Mówi, że paru ludzi tu już się kręciło, wspomina nawet o CIA. Dodaje, że rozwiałem jego wątpliwości. Wychodzą. Moong również.

- To był lider terrorystów – mowi Khai z lekką nutą niepokoju – przyjdzie jutro do mnie i będzie o ciebie wypytywać – po czym na głos przypomina sobie wszystko co o mnie wie.

Sytuacja na pewno nie jest tu czarno biała. Kim naprawdę był ten, który mnie przesłuchiwał? Kim był ten drugi? Czy faktycznie tylko sobie spaceruje po wiosce czy może też jest agentem? Czyim? Kto z kim o co walczy? Czy na granicy było spotkanie armii indyjskiej i Birmy czy może indyjców z manipurskimi terrorystami? I którymi? Czy koleś na pewno współpracuje z armią? Co tu się w ogóle dzieje?

Któraś z kolei dzisiaj awaria prądu, gasną żarówki. Idziemy spać.

Rano po śniadaniu żegnam się z tymi, którzy jeszcze siedzą w YPA, reszta poszła już pracować. Zabieram manatki i uciekam. Pan nauczyciel, który akurat po coś się pojawił zatrzymuje mnie i mówi, że pani kucharka mnie zabierze na autobus we właściwym momencie. Kończy coś robić, bierze mój plecak – mi nie pozwala go wziąć – i schodzimy do bazaru. Bilet kupujemy u kogoś w domu a czekając na odjazd oglądamy sobie jakieś ślubne foty.

Tagged , , , , , ,

Comments are closed.