Khaikhy – szkoły, wybuchy i Jezus na końcu świata

- Skąd jesteś i co tu robisz? – pyta Val, koleś siedzący razem z jakimiś laskami w holu Saiha Tourist Lodge.

- Z Polski, zwiedzam Mizoram.

- A my z Aizawl, może chcesz się z nami wybrać do wioski na końcu świata?

Jadąc do Saihy, zaraz za Lunglei… Nie, nie modlitwa. Amortyzatory się rozlatują i czekamy godzinę aż się naprawią. Modlitwa jest dopiero kilka km dalej. Ładne widoczki, z Lawngtlai jedziemy skrótem, który działa zapewne tylko przy dobrej pogodzie, droga mizerna, pylista, ale jest fajny przejazd przez rzekę. Tuż przed Saihą kolejna awaria, tym razem opona.

Ląduję w Saiha Tourist Lodge. Dopytuję sympatyczną panią manager hotelu o różne rzeczy i układam plan zajęć. Kawałek na południe jest jezioro Palak Dil, żeby tam się dostać trzeba najpierw wziąć jeepa do miejscowości Phura gdzie można się przespać w Forest Rest House, a parę kilometrów dalej jest jezioro. Nad jeziorem też jest jakiś budyneczek, w którym niedługo również będzie można się przekimać, ale na póki co jeszcze nie jest otwarty. A może nawet da radę i teraz metodą na ładny uśmiech. Jeszcze dalej jest droga prowadząca na południe do granicy z Birmą, która kończy się na wsi Khaikhy. To już dosyć spory kawałek, bez własnego transportu albo bez 2-3 dni na piechotę nie da rady tam dotrzeć, przynajmniej tak mi się na razie wydaje. O hotelu czy czymś takim można zapomnieć.

I oto pojawia się Valmówiąc, że właśnie jedzie do Khaikhy. Razem z paroma ludźmi z Aizawl, Saihy i Tuipangu pracujących w Mizoram Sarva Shiksha Abhiyan odwiedza szkoły w małych wioskach kontrolując czy wszystko jest w porządku i czy niczego im nie potrzeba. I otwiera nowe. Szkoły w miejscach, do których jedziemy powstały całkiem niedawno – w maju 2012 roku.

Z Saihy jedzie z nami jeszcze Nally, którą wszyscy nazywają Finally, jedziemy na początku do Tuipangu, gdzie dołącza do nas jeszcze Mamte. Samochód prowadzi Ruala. W Tuipangu zatrzymujemy się na dłuższą chwilę. Najpierw w jakiejś kościelnej hali na obiad (ryż, ślimaki, kozie jelita i żołądki, mięsny sos jako popitka itp.), potem na herbatkę w domu Mamte. Ale jesteśmy tutaj nie tylko szlajać się po domach. Akurat dzisiaj jest Lyuva Khutla – święto ludzi Mara. Region, w którym mieszkają Mara nazywa się Maraland. W Indiach jest to Saiha District ale większa część jest w Birmie. Do tej pory świętowano tylko w Saiha, w Tuipangu impreza odbywa się po raz pierwszy. Czyli jestem pierwszym na świecie białasem, który mógł oglądać Lyuva Khutla w Tuipangu. Ktoś próbuje mnie wyciągnąć na scenę, ale twardy jestem i się nie daję.

Ludzie są ubrani odświętnie w tradycyjne stroje. Nie tylko tutejsi, lokalną koszulkę dostał też Val. Dostałem też i ja wraz z lokalną czapeczką. Na placu są różne tańce, śpiewy, przemowy, pokaz rytuału pogrzebowego, obróbki bawełny itd. Wszyscy są częstowani ryżem w bananowym liściu i sokiem z ananasa pitym w podłużnych kubkach z bambusa, dzieciakom rzucane są cukierki.

Zwijamy się koło 15ej, zabawa potrwa jeszcze parę godzin. Do Laki (tam zauważam drugiego jeepa z kilkoma kolejnymi osobami – Beichaku za kierownicą, Akhumi, Benjamin ze strzelbą oraz Esther z aparatem) jest w miarę dobry asfalt, potem wjeżdżamy na wertepy. Powolutku, z przerwą na herbatkę we wsi Vahai, docieramy do Phury – to pierwsza wioska położona w dolinie jaką widzę w Mizoramie – i lądujemy już po ciemnicy w Forest Rest House. Tutaj i dalej prąd jest tylko z baterii słonecznych, nie działają nawet komórki. Jest jeden telefon satelitarny używany tylko w sytuacjach awaryjnych.

Po kolacji (ryż, ryba z jeziora Palak, kozie jelita, kwiaty bananowca itp.) i paru shotach whisky (alkohol w Mizoramie jest nielegalny, ale każdy tubylec wie jak go skombinować) bawimy się w rytmie muzy z jeepa.

Ruszamy z rańca do Khaikhy. Najpierw herbatka w Mipu, potem mijamy kolejnych kilka wiosek, przejeżdżając przez rzekę zatrzymujemy się umyć samochód i w końcu dojeżdżamy na koniec świata. Brudniejsi niż przed myciem – kurz do mokrego samochodu przyczepia się trochę łatwiej. Val z ekipą załatwiają szkolne formalności, reszta (ja, kierowcy i kilka innych osób) pijemy sobie herbatkę, szlajamy się po okolicy, robimy zdjęcia. Jest też oczywiście obiad (ryż, wywar z liścia, kozie jelita, kawałki normalnego koziego mięsa – mięsa nie jada się tu codziennie, tylko na specjalne okazje takie jak Boże Narodzenie czy przyjazd gości z Aizawl). W międzyczasie wszyskie dzieci dostają po cukierku – mamy ich dwa duże pudełka specjalnie kupione na tę okazję w Saiha. A za jakiś czas dostaną też mundurki szkolne, zeszyty do ćwiczeń i szkolne obiady.

Jeden z naszych ludzi prowadzi mnie do jednego z domów na krótką posiadówę, pani, która tam mieszka myśli, że jestem misjonarzem. Mówi, że wyglądam jak Jezus. I że poza jednym misjonarzem, który był tu jakiś czas temu nie było tu białego człowieka. Prawdopodobnie to nie do końca prawda, bo pani z Saiha Tourist Lodge twierdzi, że w zeszłym roku jeden Niemiec pojechał tam na motorze. A wcześniej gdzieś w okolicach Blue Mountain dotarł do wioski po drugiej stronie granicy z Birmą.

Praca pracą, ale skoro już tu jesteśmy to trzeba się trochę rozerwać. Do granicy jest jakieś 1-2 km, jedziemy jeepami razem z paroma lokalnymi ludźmi. Na granicy jest rzeka. W rzece czeka tubylec na łódce z bambusa, na której ma kilka złowionych dzisiaj ryb. Benjamin kupuje największą z nich za 500 rupii. Idziemy kawałek dalej i łowimy sami. To znaczy nie my, ale nasi przewodnicy-rybacy. Wrzucają do wody 3 bomby atomowe i wskakują wyławiać ryby. Ładunki mają od armii, nielegalnie.

- To co my dzisiaj robimy też nie jest legalne – mówi Val.

Wracając do Phury zahaczamy o kolejne wioski. Najpierw Lope. Tam w szkole akurat nie ma dzieci, poszły do dżungli, robimy tylko wywiad z panią dyrektorką. Z Saihy do Lope (wymawiane bardziej jako „Lompu”) jeździ PKS, więc jednak nie jest to taki koniec świata jak mi się wydawało. Herbatka, herbatniki, zdjęcia, jedziemy dalej.

Supha – tutaj już wszyscy na nas czekają, a zwłaszcza dzieciaki łase na słodycze. Robimy wspólne zdjęcia pod drzewem i pod szkołą z wywieszonym na tę okazję banerem, jakaś dziewczynka śpiewa piosenkę, idziemy do domu nauczyciela na obiad (ryż, kozie jelita, wywar z liścia itp). Ludzie są bardzo zadowoleni z naszego przyjazdu, każdy kto tylko ma okazję chcę uścisnąć nasze dłonie, ja na pożegnanie każdemu mówię chaha ha, co znaczy let it be, ale nic innego w języku Mara nie umiem. Używam tego zwrotu również przy powitaniach, podziękowaniach i przy każdej nadarzającej się okazji. Ktoś mi mówi jak jest „dziękuję” i „dzień dobry”, ale nie mogę zapamiętać.

Wracamy do Phury. Jest już ciemno, jemy kolację (ryż, ryba kupiona w Khaikhy, gotowana kapusta, kozie jelita itp.) w domu jednego z tutejszych nauczycieli, wracamy do Rest House i bawimy się przy ognisku, muzyce z jeepa i ryżowym winie domowej roboty.

Początkowo po jednej nocy w Phura mieliśmy wracać do Tuipangu, ale jest mała zmiana planów. Jedziemy do zobaczyć jeszcze jedno miejsce, o którym nawet w Mizoramie mało kto wie.

Najpierw jednak przejeżdżamy przez wioskę Lodaw (to nazwa Mara, po Mizoramsku wioska nazywa się Lungdar), kawałek na północ. Tam się zatrzymujemy żeby wybadać sytuację w szkole. Generalnie tutaj problemów raczej nie ma poza dwoma niepełnosprawnymi chłopcami. Ktoś woła, żeby obaj przyszli. Najpierw pojawia się 12-letni Beipha. Nie może chodzić, na plecach przynosi go jego matka. Im jest starszy i cięższy tym ma (a raczej jego rodzice mają) większy problem z przemieszczaniem się po wsi, w tym z dotarciem do szkoły, do której bardzo chce chodzić. Dostanie jednak pomoc – od kwietnia, kiedy zaczyna się kolejny semestr dostanie wózek, na którym będzie mógł się poruszać na terenie szkoły. A do tego zostanie wynajęty człowiek, który będzie go do tej szkoły nosił. Wioska oczywiście jest górzysta a droga taka sobie, więc tutaj wózek by się nie sprawdził. Po jakimś czasie przychodzi kolejny chłopak, Cardiva. Ten z kolei jest niemową. Obaj do tej pory nie chodzili do szkoły, zaczną dopiero po wakacjach. Będą musieli najpierw odrobić zaległości z poprzednich lat żeby dogonić dzieciaki uczącę się od początku.

Ale szkolne problemy rozwiązujemy tylko przy okazji. Nasz główny cel to kamienie na rzece. Miejsce nazywa się Chhura lub Saphao. Żeby tam dotrzeć bierzemy motorówkę. Kamienie nie byle jakie, wyglądają imponująco, jest zamek, łódź podwodna itp. (opis będzie później bardziej zdjęciowy niż słowny), kiedyś tu nawet potwór mieszkał, ale nikt z naszych nie zna dokładnie całej historii. Po dotarciu na miejsce lądujemy na brzegu rzeki i robimy sobie sesję zdjęciową. Wracając widzimy wybuch – ktoś łowi ryby. Jedna z ryb trafia w nasze ręce, bestia większa od tej kupionej wczoraj. Podczas patroszenia śmierdzi niemiłosiernie, oddalam się z prędkością światła, bo nie mogę wytrzymać. Zabieramy ją na dzisiejszą kolację. W drodze powrotnej do Phury trafia się jeszcze jeden rarytas. Mamy broń i nie wahamy się jej użyć. Benjamin trafia na ładnego pieska, strzela, trafia, zabieramy denata do jeepa. Psy są tutaj przysmakiem. To nie jakieś bezdomne kundle szlajające się po śmietnikach tylko takie dzikie, żyjące w zgodzie z naturą. Trochę czasu minie zanim jedzenie się przygotuje, ale w końcu jest. Ryż, ryba z rzeki, pies (żeby przybliżyć smak powiem, że przypominał mi małpę, którą jadłem rok temu w Laosie), wołowinka, niedorozwinięte banany, sproszkowana wątróbka wymieszana z chili, itp. Wracamy do Tuipangu, gdzie lądujemy w Circuit House na jedną noc.

Rano śniadanie w domu Mamte, przygotowane przez żonę jej brata. Ryż, świnka, niedorozwinięte banany, woda z gotowanej kapusty do popicia itp. Następny punkt programu to wizyta w lokalnym oddziale Mizoram Sarva Shiksha Abhiyan.Spotykamy się z szefem i z kilkoma pracownikami.

- Tuipang ok? – pyta plemienna pani roznosząca herbatkę. Zna jeszcze good morning i thank you.

- Ok – odpowiadam. Pani bardzo zadowolona zabiera puste filiżanki.

Zanim ruszymy do Saihy musimy odwiedzić jeszcze jedno miejsce. Mała wioska Serkor (Serkawr) kilka kilometrów od Tuipangu, znana też jako Lorrain Ville. Reginald Arthur Lorrain to poczęty w 1880 roku misjonarz, który wparował do Maralandu w 1907 roku i założył tu kościół. Misjonarza już od dawna nie ma, ale w wiosce żyje jego wnuczka Violet Lorrain Foxall, która teraz ma około 70 lat. Misjonarz był z UK, jego żona także, mąż ich córki też, więc wnuczka jest najprawdziwszym białym człowiekiem żyjącym z dala od cywilizacji. Ona wyszła już za lokalnego chłopaka. Mają 4 dzieci i 17 wnuków, wszyscy mają staropolskie imiona typu Susan, Vincent itp. Violet z męzęm oprowadzają nas po swoim domu zbudowanym w 1914 roku pełnym różnych antyków. Stare rozstrojone pianino, biblia z 1883 roku, zegary, obrazy, lampa Alladyna… Robimy zdjęcia wnętrz, każdy pozuje z gospodarzami na ganku. Kawałek dalej jest grobowiec rodziny Lorrainów. Kilka razy w miesiącu ktoś ich odwiedza, było też kilku białasów, którzy jednak znaleźli się tu przypadkiem włócząc się po okolicy i nie mając pojęcia na co trafią.

Wracamy. We wsi Kawlchaw pod najdłuższym mostem w Mizoramie robimy długi postój na kąpiel, pranie i mycie zakurzonego samochodu. A potem już prosto do Saihy, na krótko odwiedzamy domy Benjamina i Finally i lądujemy ponownie w Saiha Tourist Lodge.

Val jest zajęty, wpadnę do niego później na whiskacza a teraz sam idę na kolację. W jadalni siedzi kilku gości.

- Skąd jesteś i co tu robisz? – pyta jeden z nich.

- Z Polski, zwiedzam Mizoram.

- A my z Aizawl…

Tagged , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , ,

Comments are closed.