Poniedziałek
Popowrotne wieczorne whisky w hotelu.
Wtorek
Idziemy z Valem i Mamte (już w bardziej oficjalnych strojach) do tutejszego oddziału SSA. Przez chwilę siedzę z nimi w biurze ojca dyrektora czy jakiejś innej ważnej osoby i przysłuchuję się jak opowiadają innym tubylcom o swojej misji. Tylko przez chwilę, bo Akhumi wyciąga mnie na oglądanie zdjęć. Pijemy herbatkę, jemy ryż i gapimy się w ekran. Przelatujemy wszystko jak leci po kolei, kilkaset fotek, ale wszyscy są zainteresowani głównie jednym – kamieniami z Saphao.
Wracam do hotelu bo cierpię. Pierwszy cierpiał Zara, kolega Vala, który z nami nie pojechał i dzięki temu znalazło się miejsce dla mnie (teraz leży w szpitalu w Lunglei), wczoraj cierpiała Mamte a wieczorem jeszcze Ruala podwędzi mi jedną tabletkę.
Środa
Znów wpadam do biura. W biurze jak to w biurze – wszyscy pracują. Jedni sobie łażą, inni grają w pasjansa, jeszcze inni oglądają po raz kolejny obrazki z wycieczki. Po pracy idę do domu Esther. Jej ojciec ma drukarnię – maszyny offsetowe, krajalnice do papieru, laminatory, prawie jak u mnie w robocie tylko sprzęt jest z epoki brązu. Wujek Esther, Samuel (w skrócie Ela), jest pastorem. Pochodzi z Birmy, spędził tam 25 lat a kolejne 25 lat tutaj w Mizoramie. A tak na prawdę trochę mniej, bo przez parę lat siedział w Nepalu na placówce misjonarskiej. W każdym razie teraz ma 50-tkę na karku i się żeni z panią o 20 lat młodszą. Przyszłą żonę widział raz na zdjęciu, za tydzień się z nią spotka w małej wiosce Lungbun na wschód od Saihy, przy granicy z Birmą.
- Dlaczego się nie ożeniłeś wcześniej?
- Zapomniałem.
Do domu wpada Dr. F. Ngurchhinga – jakiś nadpastor czy inny guru. Stary, lekko szalony człowiek, błogosławi babcię Esther jedną ręką ściskając mocno jej głowę, a czasami w nią uderzając, i namiętnie krzycząc „Aaaaalleluja!! Amen!”, potem coś po tutejszemu i znowu „Aaaaaaaaalleluja! Amen!”. Prosi, żebym zrobić mu zdjęcie a nawet nalega, żebym je opublikował w internecie. I żebym dał mu swój adres to mi coś przyśle jak będę potrzebował, ubrania czy coś.
Wieczorem idziemy z wujkiem do kościółka na mszę w języku sąsiadów zza wschodniej granicy. Dużo śpiewów, dużo emocji, pastor coś krzyczy z zaciniętymi pięściami, wyszcy coś krzyczą razem z nim, ale każdy co innego, aaaaaaaaaaaaaalleluja amen.
Czwartek
Rano po spacerku po okolicach szukam internetu, ale go nie ma. Idę do biura. Siedzimy sobie, gadamy, pijemy herbatkę, gramy w gry, oglądamy zdjęcia z wycieczki.
Piątek
Szukam internetu, cały czas go nie ma. Szukam autobusu do Kawlchaw, ale po pierwsze okazuje się, że mam słabą mapę i chodzi mi nie o Kawlchaw a o Theiva, a po drugie autobusu ani jeepa i tak nie ma. Jest dworzec autobusowy – nie działa, bo wszyscy się przesiedli na jeepy. Idę do domu Józefa (Józef będzie naukowcem lub inżynierem, nie lubi cukierków bo od tego się psują zęby, boi się pływać po rzece bo go zjedzą krokodyle, nie gra w piłkę bo jak ktoś go kopnie to mu złamie nogę), jemy zupkę chińską a potem z jego rodzinką jedziemy rikszą spędzić chwilę u reszty jego rodzinki.
Na mieście pojawia się w końcu internet, po upojnych 3 godzinach wrzucania zaległości z Khaikhy wracam do hotelu a stamtąd samochodami z ekipą dźwiękowców z All India Radio przygotowujących Concert For Unity jedziemy na Concert For Unity. Jest transmisja na żywo do radia i do telewizyjnego kanału HS Vision. Cały czas są jakieś problemy techniczne, w końcu po godzinie następuje wielka kulminacja i cała elektronika wysiada.
Sobota
Jeszcze raz szukam czegoś co jedzie do Theivy z równie mizernym rezultatem jak wczoraj – kończę na śniadaniu w domu niejakiego Franklina, posiadówie w jego kasie biletowej i partyjce szachów w jaskini rozpusty. Ale Franklin jest taki sobie (ogólnie, bo w szachy jest ok). Wracam ponownie poszukać neta, net jest ale nie ma prądu, idę więc w odwiedziny do Józka, ale jego też nie ma. Za to wieczorem wpada niespodziewanie do hotelu i zaprasza na jutro.
W hotelu pojawia się starsza pani z Kanady, będzie nauczać w kościele. To druga biała twarz po Violet Lorrain jaką widzę w Mizoramie.
Niedziela
Dzisiaj niczego nie ma, niedziela dzień święty. Pierwszą połowę dnia spędzam u Esther a potem wpadam na obiado-kolację, internet i organki do ciotek Józka.
Poniedziałek
Odwiedzam kolejne rejony miasta. Najpierw prowadzi mnie jakiś lokalny, potem dołącza Apostazy (czy jakoś tak) z okolic Ranchi w stanie Jharkhand. Po angielsku słabo mu idzie, więc się przełączamy na hindi i robi się miło. Prowadzi mnie najpierw do jakichś swoich znajomych albo w miejsca gdzie załatwia jakieś swoje sprawy a potem ja go zabieram do swoich znajomych. Apostazy tu siedzi od 25 lat, zarabia ok. 9 patyków miesięcznie, z czego 7 wysyła internetem żonie i dzieciom w Jharkhandzie, tysiaka odkłada w banku a resztę zostawia dla siebie na jedzenie (mieszkanie ma za darmo). Co oznacza, że przy dobrych wiatrach można za 60 centów dziennie przeżyć, nawet w drogim Mizoramie.
We wsi ciągle nie ma internetu. Przynajmniej jest kablówka w hotelu, oglądam Avatara, ale badziew. Idę na ryż, słoninę i zupę z musztardy. Internetu ciągle nie ma. A potem w połowie Cobry ze Stallonem kończy się prąd.
Wtorek
Wpadam do Esther ustalić szczegóły ślubu.