Kakching

Kakching to dziura. Ale z hotelikiem, do którego doprowadza mnie jakiś koleś z muzułmańskiej restauracji i który to hotel okazuje się być przy 100 metrów od miejsca, do którego dowiózł mnie autobus. Friend’s Lodge. Wygląda jak jakiś mały dwupokojowy domek. Jest zamknięty, ale pan z restauracji kontaktuje się z właścicielem i ten ma za 1,5h tu dojechać. Więc czekam te 3h patrząc się na jakieś dzieciaki z domku obok i innych ludzi, którzy co chwila przychodzą i odchodzą. Ciężko powiedzieć, kto tu mieszka a kto tylko w gości. Nie zagadują tak jak w Indiach. A przynajmniej nie od razu. Słyszę jak jeden chłopaczek siedzący obok mnie mówi drugiemu, że spytał „What’s your name”, ale ten się wstydzi/boi/nie chce. W końcu jednak coś się rusza. Za chwilę jeden z nich znika i wraca z gumą do żucia dla mnie. Zbierają się kolejni, pytają tych co coś o mnie wiedzą o to co o mnie wiedzą. W końcu kolejny odważny rozpoczyna kolejną część wywiadu. Generalnie jest wesoło, czas jakoś mija, w końcu przyjeżdża właściciel z żoną bardzo jasnej karnacji i córką jeszcze jaśniejszej karnacji i blond włosami. Na pierwszy rzut oka mam wrażenie, że to jakaś europejka wyszła za chłopaka z Manipuru. Ale jednak tutejsza. Pokazuje na córkę i z lekkim zawodem mówi, że nie wie czemu taka jest.

Właściciel chyba nie do końca jest właścicielem, bo kiedy próbuję wynegocjować cenę z 300 rupii na 200 konsultuje się z jakąś starą babcią. Ale babcia jest spoko, zgadza się, a kiedy wieczorem przychodzę z obchodu miasta przez uchylone drzwi skrapia wodą podłogę w pokoju. Pewnie na szczęście czy coś takiego, w sumie nie wiem czy nie popełniłem fapa i czy rytuał nie powinien się odbyć zanim wszedłem do środka. Ale może nie jest za późno.

Kakching to dziura. Poza bazarkiem już nie tak atrakcyjnym jak w Imphalu jest tylko Kakching Garden, ogród na górze Uyok. Jakieś 15-20 minut piechotką od bazaru. Ogród jak ogród, jakieś kwiatki, świątynia, restauracja i zachodzik słońca. I tubylcy chcący sobie zrobić ze mną zdjęcie. Po zejściu na dół atakuje mnie pan sekretarz ogrodu, skąd, po co, itp., częstuje kawką, dopytuje jak mi się podobało i czy może mam jakieś wskazówki co można by w ogrodzie zrobić. Ale nie mam. Wokół kilka pań chcących się o mnie czegokolwiek dowiedzieć, ale nie znają angielskiego, więc pan sekretarz robi za tłumacza. Długo czasu nie spędzam bo idę na obiadek do knajpki, w której chyba jestem jedynym jedzącym, reszta rozpracowuje flaszki.

Tagged , , , ,

2 Comments

Imphal

Jeszcze do niedawna były potrzebne jakieś zezwolenia i minimum 4 osoby żeby tu przyjechać. Bo się naparzali między sobą, blokowali drogi itp. Nie wiem czy się teraz już do końca uspokoiło, ale przynajmniej nie trzeba zezwoleń, choć są pozostałości w postaci konieczności wypełnienia formularzyka na lotnisku (dalej są miejsca na dane 4 osób). Dwóch mundurowych ze średnim angielskim wypełnia po jednym egzemplarzu, kalka tu chyba jeszcze nie dotarła. Oczywiście to, że nie mam zarezerwowanego hotelu, że nikt tu na mnie nie czeka itp. jest dla nich zaskoczeniem, ale nie przeszkodą żeby puścić dalej.

Za rikszę do centrum chyba przepłacam, 300 rupii za 9km to trochę przesada, ale niech im będzie. Próbuję szczęścia w Gaylord Hotel, najtańszy ze wspomnianych przez wikitravel, ale nie ma miejsc. Za to na pobliskiej M.G. Avenue jest w czym wybierać, ja trafiam do sensownego White Palace za 300 za singla. Kafejki internetowe są prawie na każdym kroku.

I ruszam. Więcej azjatyckich twarzy niż hinduskich, nikt się mną nie interesuje, nie pyta skąd po co, poza jakimiś nielicznymi wyjątkami, baby łażą ubrane po manipursku. Samochody przepuszczają ludzi na ulicach a na chodnika ludzie przepuszczają sami siebie, nikt się nie pcha. Angielski się zdarza, częściej jednak można się dogadać w hindi.

Pierwszy cel wycieczki do bazarek 5 minut od hotelu. Bazarek to trochę mało powiedziane, jest tak duży, że na nic innego nie mam już ochoty a na dodatek megazatłoczony. 3 duże budynki i jeszcze większy teren niezabudynkowany. Pod dachem, podobnie jak w azji. W środku mdli z gorąca i od zapachu żarcia smażonego na 100-letnim oleju. Przeważnie jakieś rybki w różnych postaciach. Z ryżem. Dużo ryżu. W zasadzie całe żarcie to ryż z odrobinką innych rzeczy – owej ryby, warzyw w różnych postaciach i trawą w cieście na deser. Skumulowany smród ze wszystkich pobliskich „restauracji” trochę odstrasza, ale na głodniaka nawet nie jest złe. Jest też sporo shutki, czyli suszonych ryb takich jak w Bangladeszu. Tu już zapach w połączeniu jeszcze z pobliskimi worami z przyprawami sprawia, że nawet tubylcy przechodząc zasłaniają sobie nos. Kawałek dalej trafiam na knajpę z hot dogami (dosłownie). Kiedy robię zdjęcie szyldu ze środka wyłazi koleś i prosi o wspólne zdjęcie. Klik. „Ile mam ci za nie zapłacić?” – pyta. Mówię, żeby podał maila to mu wyślę, ale maila nie ma. Spuszcza smutno głowę i bez słowa wraca do środka. To chyba taki tu zwyczaj, że jak się kończy temat to po prostu bez słowa się ochodzi. Zagaduje jakiś młody policjant w cywilu, pyta o kraj, zawód itp, sam coś o sobie mówi, kończy tekstem, że pracę policji zaczął rok temu i w milczeniu odbija na drugą stronę ulicy.

Ci co z jakichś powodów nie są na terenie targu tylko handlują przed nim co jakiś czas są straszeni przez policjanta, który coś pokrzykuje i wali pałką w bogu ducha winną poręcz od schodów prowadzących do środka lub w rikszę z lodami. A czasem tylko krzyczy i się śmieje z ziomkiem patrząc jak ludzie w popłochu zwijają tobołki. A jak ktoś nieopatrznie na chwilę zostawi rikszę na skrzyżowaniu to spuści z koła powietrze. Porządek musi być. Chwilę potem wszystko wraca do normy.

Do mnie czasem ktoś w końcu zagada, zaprosi do bazarowej jadłodajni (mówię, że wpadnę potem, ale nie sądzę żebym zapamiętał czy to sektor 3 rząd 15 miejsce 17 czy może sektor 2 rząd 8 miejsce 25) albo da się kajtnąć rowerem. Ale nie takim zwykłym tylko czymś w rodzaju bicykla, z pedałami przyczepionymi do przedniego koła, kilkukrotnie większego od tylnego. Prawie dobrze mi idzie, ale mam za długie giry – obijają mi się o kierownicę i co chwila tracę równowagę. „Spróbuj jeszcze raz” – próbuję, ale to samo. „Za długie giry ma” – mówi do tych co nie skumali mojego angielskiego. Po manipursku chyba.

Rano znowu wbijam na bazarek na ryż i na fotki a potem rozpoczynam poszukiwania dworca autobusowego. Nie ma tu jednego dworca, jest kilka mniejszych postojów, z których cała chmara riksz i minivanów jedzie we wszystkie 4 strony świata. Trochę mi schodzi zanim uzyskam poprawną informację skąd jadą busy do Moreh, w końcu znajduję coś gdzie stoją 3 zapchane vany (zapchane w większości przez toboły, nie przez ludzi) i na dodatek wyskakują z ceną 300 rupii za 100km. Trochę za dużo, jadę najpierw do Kakching, które jest po drodze. Tym bardziej, że wg. przewodnika na wschód od Kakching już mnie nie puszczą. Ale może jak znieśli permity to i tutaj coś się zmieniło.

Tagged , , , , ,

Comments Off

Delhi

Pierwsze koty za płoty jeśli chodzi o jazdę pociągiem bez miejscówki. Nie jestem zresztą sam, w moim ośmioosobowym przedziale jedzie w porywach do 14 ludzi. Przychodzi konduktor i się pyta, które mam miejsce, mówię, że bure, że jestem na waitliście. Przegląda palcem spis pasażerów i znowu pyta które mam miejsce. A ja znowu odpowiadam, że bure, że jestem na waitliście. Zaczynam się zastanawiać czy jak trzeci raz się to powtórzy to czy jakiś kur zapieje czy coś, ale już teraz tylko powiedział “aha”, spisał numer biletu i więcej się nie czepiał.

A w Delhi standardowo już czwartkowe qawwali w Nizamuddin Dargah i pierwszy dobry posiłek od przyjazdu. W Nagaur przez kompletnie zatkany nos nie docierało do mnie nic poza zapachem badziewnego północnoindyjskiego ulicznego żarcia odbierającym chęć na włożenie czegokolwiek do gęby. Rezygnacja z pierwotnego planu przebimbania dwóch miesięcy w tym regionie to jeden z moich najgenialniejszy pomysłów.

R.I.P. Hotel Hindustan, taki fajny kiedyś był i tani jak na taką fajność a teraz mocno podrożał. Został Sunny Lodge, ostatnia dobra miejscówa na dzielni.

Tagged , ,

Comments Off

Update

mapki

Comments Off

Bhadana

Wracam na melę. Ciągle nic ciekawego nie ma i już raczej nie będzie. Woła mnie po drodze koleś, znajoma twarz, ale nie kojarzę gdzie się widzieliśmy. „Herbatki?” – jedziemy motorem do herbaciarni i już sobie przypominam, że to właśnie stąd go znam. Chwilę potem kolejny. „Bazaar me?” – strzelam. Trafiam, ale gdzie na tym bazarze go widziałem to już nie mogę sobie przypomnieć. Koleś robi dziwne gesty rękami, nie wiem co chce pokazać, dopiero gdy odjechał niepocieszony przypominam sobie o pałacowej fabryce obcęgów. I znowu jakiś czas później wita mnie w knajpie jeszcze jeden lokales. Nie chce mi się zmieniać stolików, więc nie dyskutujemy o życiu, na koniec tylko mówię, że jutro jadę do Delhi i spadam. Nie mam pojęcia kto to był.

Przedostatniej nocy, po tym jak poprzedniej obudziłem się z oszronioną brodą i odpadniętymi od odmrożeń palcami, wbijam się we wszystkie ubrania jakie mam i przykrywam kolejnymi trzema warstwami. Trochę pomaga. Rano powoli wbijam na melę, na spotkanie z krowimi biznesmenami się spóźniam – trochę celowo, bo 4-godzinnej wycieczki krowim zaprzęgiem mogę nie wytrzymać psychicznie. Bez pośpiechu idę na autobus, którego na własną rękę nie mogę znaleźć, ale nie ma problemu, pójdę sobie najpierw kupić wodę. I wtedy spotykam pana prawnika – Devendrę. Mówię mu o swoich planach. „A możesz pojechać pół godziny później?”. No mogę, i wsiadam na motor. Najpierw z jego bratem jedziemy gdzieś na obrzeża miasta do biura męża jego siostry. Rozumiem tylko, że gadają o telefonach i sieciach 2G i 3G, ale nie wiem czy to właśnie to chciał tu załatwić. Herbatka i jedziemy dalej. Na melę. Mijamy mirchi bazaar, czyli targ papryczek chilli, którego wcześniej bezskutecznie szukałem, ale nie ma czego żałować. Nie wygląda tak jak na zdjęciach w necie. Ale głównym celem jest jakieś biuro w namiocie, gdzie brat pana prawnika coś załatwia w związku z jego niedawną wielbłądzią transakcją. Kupił 2 dni temu dwa wielbłądy po 100.000 rupii a dzisiaj je sprzedał po 125.000. 50 tys. rupii w ciągu 2 dni – całkiem niezły biznes. Brat jest zadowolony (kto by nie był), żeby uczcić rozpijamy dzbanek soku z trzciny cukrowej.

Po drinku zahaczamy jeszcze o jeden historical place. Baori – studnia. Jeszcze 5-10 lat temu w Nagaur nie było bieżącej wody i bramini przychodzili tutaj się kąpąć, prać i poskakać na główkę. Tylko bramini, bo nikt inny nie ma tu wstępu. Dzisiaj bieżąca woda jest, no chyba, że nie ma. Baori czeka w gotowości na sytuacje awaryjne.

- Głęboko tu jest?

- Widzisz tę bramę? – widzę, większość bramy wystaje nad wodą, nad bramą jest jeszcze sporo miejsca do poziomu ulicy, rozumiem, że jak popda to poziom wody się podnosi i może nawet zakryć ją całą.

- To jest brama nr 7. Pod nią w wodzie jest jeszcze 6 takich.

To faktycznie, chyba trochę głęboko.

Odwozimy brata i jedziemy z razem do Bhadany. Bandyci tam żyją. 2 razy do roku ktoś kogoś morduje, poza tym ograbiają ludzi śpiących na ulicy – profilaktycznie zostaję uprzedzony.

- Znasz adres?

- Nie, ale znam nazwisko – Rupa Ram.

- Rupa Ramów może tu być z 10, jak nie trafimy go gdzieś przypadkiem na ulicy to możemy go nie znaleźć.

Zatrzymujemy się przy sklepiku spytać o drogę – a tam sobie siedzi uchachany od ucha do ucha Rupa Ram. Właściwie przez „Rupa Ram” rozumiem albo jego albo jego przyjaciela, nie są do siebie podobni, ale mi się cały czas mylą. Devendra zostaje przy sklepiku, ja idę z dziadkiem do domu z planem powrotu za pół godziny. Po pół godzinie Devendra podjeżdża i pyta się czy wracam z nim czy zostaję, ale że jest sympatycznie a herbatka cały czas się robi to decyduję się zostać. Za kolejne pół godziny jest bus do Nagaur. W tym czasie po krótkiej nauce jazdy motorem jedziemy z jakimiś młodziakami zwiedzać wiochę. Jeden chłopak robi za kierowcę, drugi znający trochę angielski robi za przewodnika i z dumą przedstawia mnie wszystkim spotkanym po drodze koleżkom. Zajeżdżamy do dwóch świątyń, nie jakichś wyczesanych (a w dodatku zamkniętych, nie zobaczę więc węża w środku) ale wsiowy klimacik jest. Potem jeszcze jakieś 3 domostwa na krótko, parę fotek i wracamy do Rupy. Przyjeżdża autobus. A właściwie przejeżdża, bo się nie zatrzymuje. Luzik, będzie następny. Kolejni lokalni mnie jednak gdzieś ciągną, zrozumiałem, że odwiozą mnie motorem ale nic z tego, idziemy zwiedzać kolejne domostwa. „Są szczęśliwi, że cię widzą” – mówi jeden o siedzących przy sklepie dziadkach. Nie wiem dlaczego, ale niech im będzie. Siadamy gdzieś na herbatce, znienacka wpada Rupa Ram dziwiąc się, że jeszcze tu jestem, ale już zaraz zmykam. Jak strzały znikąd pojawiają się kolejne chłopaki – tym razem już z motorem i zadaniem odwiezienia mnie do hotelu. Oczywiście nie od razu, najpierw pojedziemy zobaczyć baoripodobną do tej w Nagaur, ale nieczynną. Wody nie ma i przez to robi trochę większe wrażenie jeśli chodzi o głębokość. Widać 3 bramy. Ale tak jak w Nagaur tu też jest ich 7, tylko pozostałe są przykryte ziemią. Dopiero teraz dociera do mnie jak głęboka jest ta w mieście.

Teraz już na prawdę wracamy. Na początku w 3 osoby ale jeszcze we wsi sciągają z traktora koleżkę i jedziemy w czwórkę. Po drodze jeden z nich prosi o mój facebook id, mówię, że dostanie w mieście. Zatrzymujemy się na granicy i daje mi telefon, żebym mu podał maila i żeby mógł mi wysłać zaproszenie. Jedziemy dalej, bynajmniej nie najkrótszą drogą, strasznie naokoło. Co paręset metrów wita się ze znajomymi i chwali się, że jestem jest facebook friend. To po to chciał mnie mieć na fejsie przed wjechaniem do miasta. Teraz na pewno ma conajmniej +10 do respektu. Stawiam herbatkę i wracam ię przygotować mentalnie na pobudkę bladym świtem na pociąg.

TVN kłamie, zarówno w Pushkarze warto być z tydzień wcześniej niż oficjalne daty imprezy, tutaj też przyjechałem na samą końcówkę, ale w sumie nie było źle.

Tagged , , ,

2 Comments

Nagaur Fair

W autobusie zagaduje jakiś wieśniak siedzący za mną. Na początku standardowe „how are you”, po którym jeszcze nie wiem czy to wszystko co zna po angielsku czy może będzie lepiej. Ale jest lepiej – po standardowej wymianie zdań skąd dokąd i po co zaczyna mówić coś o sobie. Na targach ma ponoć 100 wielbłądów, każdy wart jakieś 20-30 tys. rupii, sam zjeździł trochę świata, był w Ameryce, Chinach a w Dubaju robił wielbłądzie interesy. Prawdziwy biznesmen. Jedzie sobie rozklekotanym autobusem aż z Delhi prawie 600km, ubrany w dresy i opatulony rasowym wieśniackim kocem.

Po drodze trochę kropi, pochmurno, chyba raczej niespotykana pogoda o tej porze roku. Zaczynam żałować, że nie wziąłem z domu żadnej bluzy.

Nagaur to kolejne niezbyt turystyczne miasteczko, ale już od razu po dojściu z dworca autobusowego do rynku czy czegoś takiego natykam się na grupkę 10 japońców z aparatami. Dopytywuję się o jakiś hotel, bujam się piechotą i tuktukami z miejsca na miejsce nie mogąc nic znaleźć (hotel w forcie za 10000 rupii za noc oscentacyjnie olewam), w międzyczasie jakiś dziadek ze sklepiku zaprasza mnie na nocleg do siebie, że niby nic nie chce w zamian a wszystko mi da, ale trochę dziwny jest a ktoś obok pokazuje, że nie dość, że dziwny to jeszcze szalony. W końcu trafiam na coś w okolicy dworca PKP, jeden (Shri Agharwal Lodge) ma nawet tanie pokoje, 150inr bez niczego (bez kibla i z ac), 250 za kibelek i ac i kilka droższych opcji. Wolne są tylko te droższe, więc ląduję w następnym (Bhaskar Hotel, naprzeciwko szpitala), też nie za tanim ale i tak na czas targów przygotowałem się mentalnie na większy budżet. Właściwie to nawet jest lepiej niż się spodziewałem. W sumie yeh India hai, muszą być miejscówki dla zwykłych ludzi. Dobra miejscówa, blisko tani net i knajpa z dobrym południowym żarciem.

Na targach co chwila ktoś zaczepia, niektórzy tylko na chwilę spytać się o imię, kilkoro wnerwiających dzieciaków łazi za mną do samego końca. Ja się przysiadam do jakiejś grupki właścicieli bydła sztuk 5. Gadamy na tyle na ile pozwala mi moja znajomość języka. Pykam parę fotek, jutro wpadnę z odbitkami.

Kolejny zaczepiacz to lokalny prawnik – Devendra. Wpadł sobie z wujaszkiem na targi w ramach relaksu od zajmowania się swoją 32 osobową rodziną. Jakiś czas temu jego rodzice poznali się z rodzicami jego żony, spodobali się sobie (rodzice) i postanowili wydać swoje dzieci za mąż. Rodzina panny młodej liczy 36 osób co daje gwarancję, że z 32 osobowa nie będzie dla niej problemem. Na razie o nim zapominam.

Kręcąc się po centrum i odpowiadając na setne hello (po którym wiem, że nie nastąpi come to my shop – no chyba, żeby po prostu sobie tam posiedzieć) woła mnie ktoś z okna całkiem odpicowanego pałacyku. Są drzwi więc wchodzę, zapraszają mnie do pokoiku gdzie paru chłopa czyści, sprawdza i pakuje do pudełek obcęgi. Pracują chyba na dosyć cywilizowanych warunkach, 8 godzin dziennie, a w niedzielę tylko 4. Na pałacowe salony zaproszenia nie dostaję, wizyta kończy się na kilku fotach.

Chwilę potem kolejny delikwent, pan Niwas podwozi mnie motorem do świątyni, która jest jednak zamknięta. Ale się umawiamy na następny dzień, ma mi pokazać okolice, dzisiaj i tak nie ma czasu.

Siedząc w kafejce dostaję cynk o strajkach w Delhi, które mają być akurat tego dnia kiedy będę stamtąd ruszał dalej. Ciekawsi są jednak komputerowi sąsiedzi, z których jeden przedziwnym angielskim pyta mnie o kraj pochodzenia a drugi go koryguje: powinno być „Which country do you belong from?”.

Odbitki gotowe, zanoszę je krowim biznesmenom, pani ze zdjęcia długo się na nie patrzy, potem siada koło nas i jeszcze co chwila zerka ukradkiem. I chwali się każdemu znajomemu, który przechodzi obok. Gadka się mniej klei bo już wyczerpałem swój zapas znanych słówek. Ale herbatki zawsze się można napić. Mela się niebawem kończy, ekipa się będzie zmywać a ja się umawiam na wspólny wypad z nimi do wioski Bhaskar, 9km od Nagaur drogą NH65. Krowim zaprzęgiem to 4h.

Wracamy do znajomych. Najpierw pan Niwas. Shri Niwas. Woła mnie ze swojego sklepu kiedy właśnie się włóczę po bazarze próbując go znaleźć. Sklepik to zwykła klitka, taka jak większość tu na bazarze. Ale gdyby był zbyt glamour to właścicielem zaczęłyby się interesować różne służby podatkowe i najpewniej na samym zainteresowaniu by się nie skończyło. Lepiej się nie wychylać. Pan Niwas ma trzy główne produkty – herbatę, której akurat teraz nie ma, masło (dwa rodzaje – z dobrym cholesterolem i złym) oraz lekarstwa z jakichś ziół i kamieni sprowadzanych z Barmeru. Na tablicy ma wypisaną listę chorób, które jest w stanie wyleczyć. Jego lekarstwa chyba działają, jakaś babcia przychodzi i mówi, że się po nich dobrze poczuła, chce jeszcze trochę dla swojego męża. Poza tym gospodarz sporo się o nich naczytał i co najważniejsze wypróbował na sobie. Kiedyś źle się czuł, wszystko go bolało, dziś jest zdrów jak ryba. Zostawiamy na chwilę sklepik pod opieką jego pracownika („nie można mu za bardzo ufać”) i jedziemy do domu Niwasa. Fajna 4-piętrowa hawira zdjęć brak (zostaję oprowadzony po każdym zakątku) w kolorowym sąsiedztwie, ale w domu jest tylko jego matka, żona, która wygląda na 16-20 lat a ma 35 („a może i więcej”) i syn. Syna niedługo wyśle do collegu za 1 mln rupii (jakieś 70 tys. pln), kasę się skombinuje trochę z banku, trochę od siostry mieszkającej w Kalkucie („strasznie się spasła”, nie to co jego smukła żona). Pijemy herbatkę, jemy papaję i wracamy do sklepu, pomocnik dzwoni, że sobie sam nie daje rady. Jak mi polopiryna nie pomoże, to wpadnę do niego jeszcze raz spróbować jego medykamentów.

c.d.n.

Tagged , ,

2 Comments

Teleportacja do celu pierwszego (prawie udana)

Z AMS okazuje się, że nie lecę KLMem tylko Delta Airlines. Co jest o tyle istotne, że przed checkinem panowie w carnych garniturach zapraszają wszystkich pasażerów na pogaduszki. Ze względów bezpieczeństwa. Skąd jestem, gdzie lecę, gdzie mam bagaż na kwitek, którego nie mam (sam się tu zdziwiłem, że nie mam a mój wywiadowca też się musiał skonsultować z przełożonym), czy pakowałem się sam lub czy zostawiałem bagaż bez opieki, czy mam zarezerwowany hotel, z kim się spotykam, jak się nazywa ten co się z nim spotykam, co robi, czy mam przewodnik po miejscach gdzie będę itp. I chyba dosyć dobrze się przygotowałem do roli turysty, bo mnie puścili dalej.

Czas pomiędzy przylotem do Bombaju gdzieś o 23ej a odjazdem pociągu o 16ej następnego dnia spędzam (po dojechaniu jakąś masakrycznie drogą taksą do bliziutkiej stacji kolejowej Andheri, chyba już na samym początku mnie orżnęli) najpierw na dworcu CST. Co jakiś czas pan w mundurze wywala tych, którzy mu się nie podobają, a tym, co do których nie ma pewności sprawdza czy mają bilet na pociąg, bo bez biletu tam nie można siedzieć. Do mnie nikt nie podchodzi – nie przypuszczają, że tu koczuję bo sępię kasę na hotel. Zresztą o 2ej w nocy nawet mi się po protu nie chce nic szukać, Armia Zbawienia o tej porze jest zamknięta. O 6ej zmykam pod Bramę Indii czy Delhi, mylą mi się. Cała otoczona barierkami, wstęp mają tylko zawodowi dokarmiacze gołębi oraz turyści po przejściu przez wykrywacz wszystkiego nielegalnego. Sprzedawcy balonów, fotografowie, chai-wallah itp. stoją grzecznie na zewnątrz.

Profilaktycznie zerkam do Armii, może się chociaż kimnę parę godzin i wykąpię, ale nie ma miejsc. Jadę do stacji Bandra skąd mam pociąg i gdzie w spokoju się zdrzemywuję na marmurkowym podeście do momentu aż podeszło kilku wyrostków sugerujących, żebym stąd spadał bo przyjdzie złodziej i mnie okradnie (prezentują ręką gest przecinania spodni nożem w celu wydobycia cenności). W sumie się wyspałem, pozostałe 3h mogę spędzić w normalnej poczekalni.

W pociągu bez szaleństw, kiedyś odnosłem wrażenie, że się na stałe pozbyli sprzedawców wszystkiego ale jednak nie jest tak źle. Łażą do późna, o 6ej rano swoją zmianę ropoczynają herbaciarze a pół godziny później pani z pistoletami-zabawkami. Po 19h jazdy został mi jeszcze tylko jeden transport – do Nagaur. Nie dość, że ponoć jest pociąg, który jedzie kilka razy szybciej niż bus, a o którym nie wiedziałem, to jeszcze trochę nie doszacowałem odlegość i przeszacowałem prędkość autobusu. Droga w remoncie, ślimaczymy się 30km/h. Dojeżdżam do Didwany późnym popołudniem, do Nagaur zostaje jeszcze 100km ale już mam dość i melduję się w hotelu Marudhar za 200 rupii tuż koło busstanda. W sumie nawet sympatyczne miasteczko, ludzie pomocni, pokazują gdzie hotel, gdzie dobra knajpa, o której autobusy itp. Ale po kolacji i zimnym prysznicu już się robi ciemnawo więc zalegam w pokoju.

Zimno jak w Polsce w średnio ciepły letni dzień. Czyli po prostu zimno. A w nocy rozpętała się burza z piorunami. Szamam polopirynę i wbijam się pod kołdrę.

Tagged , , , , , , ,

1 Comment

Genesis

Na każdym blogasku jest taka sytuacja, że któryś post musi być pierwszy

2 Comments