Wycieczka do Khaikhy – ogólne zdjęcia z wiosek

Opis słowno-muzyczny.

Tagged , , , , , , , , , , , , , , ,

1 Comment

Serkor, Lorrain Ville – zdjęcia

Opis słowno-muzyczny.

Tagged , , , , ,

Comments Off

Chhura/Saphao – zdjęcia

Opis słowno-muzyczny.

Tagged , , , , ,

1 Comment

Khaikhy, Lope, Supha, Lodaw (Lungdar) – zdjęcia z wizytacji w szkołach

Opis słowno-muzyczny.

Tagged , , , , , , , , ,

Comments Off

Tuipang, Lyuva Khutla Festival – zdjęcia

Opis słowno-muzyczny.

Tagged , , , , ,

Comments Off

Khaikhy – szkoły, wybuchy i Jezus na końcu świata

- Skąd jesteś i co tu robisz? – pyta Val, koleś siedzący razem z jakimiś laskami w holu Saiha Tourist Lodge.

- Z Polski, zwiedzam Mizoram.

- A my z Aizawl, może chcesz się z nami wybrać do wioski na końcu świata?

Jadąc do Saihy, zaraz za Lunglei… Nie, nie modlitwa. Amortyzatory się rozlatują i czekamy godzinę aż się naprawią. Modlitwa jest dopiero kilka km dalej. Ładne widoczki, z Lawngtlai jedziemy skrótem, który działa zapewne tylko przy dobrej pogodzie, droga mizerna, pylista, ale jest fajny przejazd przez rzekę. Tuż przed Saihą kolejna awaria, tym razem opona.

Ląduję w Saiha Tourist Lodge. Dopytuję sympatyczną panią manager hotelu o różne rzeczy i układam plan zajęć. Kawałek na południe jest jezioro Palak Dil, żeby tam się dostać trzeba najpierw wziąć jeepa do miejscowości Phura gdzie można się przespać w Forest Rest House, a parę kilometrów dalej jest jezioro. Nad jeziorem też jest jakiś budyneczek, w którym niedługo również będzie można się przekimać, ale na póki co jeszcze nie jest otwarty. A może nawet da radę i teraz metodą na ładny uśmiech. Jeszcze dalej jest droga prowadząca na południe do granicy z Birmą, która kończy się na wsi Khaikhy. To już dosyć spory kawałek, bez własnego transportu albo bez 2-3 dni na piechotę nie da rady tam dotrzeć, przynajmniej tak mi się na razie wydaje. O hotelu czy czymś takim można zapomnieć.

I oto pojawia się Valmówiąc, że właśnie jedzie do Khaikhy. Razem z paroma ludźmi z Aizawl, Saihy i Tuipangu pracujących w Mizoram Sarva Shiksha Abhiyan odwiedza szkoły w małych wioskach kontrolując czy wszystko jest w porządku i czy niczego im nie potrzeba. I otwiera nowe. Szkoły w miejscach, do których jedziemy powstały całkiem niedawno – w maju 2012 roku.

Z Saihy jedzie z nami jeszcze Nally, którą wszyscy nazywają Finally, jedziemy na początku do Tuipangu, gdzie dołącza do nas jeszcze Mamte. Samochód prowadzi Ruala. W Tuipangu zatrzymujemy się na dłuższą chwilę. Najpierw w jakiejś kościelnej hali na obiad (ryż, ślimaki, kozie jelita i żołądki, mięsny sos jako popitka itp.), potem na herbatkę w domu Mamte. Ale jesteśmy tutaj nie tylko szlajać się po domach. Akurat dzisiaj jest Lyuva Khutla – święto ludzi Mara. Region, w którym mieszkają Mara nazywa się Maraland. W Indiach jest to Saiha District ale większa część jest w Birmie. Do tej pory świętowano tylko w Saiha, w Tuipangu impreza odbywa się po raz pierwszy. Czyli jestem pierwszym na świecie białasem, który mógł oglądać Lyuva Khutla w Tuipangu. Ktoś próbuje mnie wyciągnąć na scenę, ale twardy jestem i się nie daję.

Ludzie są ubrani odświętnie w tradycyjne stroje. Nie tylko tutejsi, lokalną koszulkę dostał też Val. Dostałem też i ja wraz z lokalną czapeczką. Na placu są różne tańce, śpiewy, przemowy, pokaz rytuału pogrzebowego, obróbki bawełny itd. Wszyscy są częstowani ryżem w bananowym liściu i sokiem z ananasa pitym w podłużnych kubkach z bambusa, dzieciakom rzucane są cukierki.

Zwijamy się koło 15ej, zabawa potrwa jeszcze parę godzin. Do Laki (tam zauważam drugiego jeepa z kilkoma kolejnymi osobami – Beichaku za kierownicą, Akhumi, Benjamin ze strzelbą oraz Esther z aparatem) jest w miarę dobry asfalt, potem wjeżdżamy na wertepy. Powolutku, z przerwą na herbatkę we wsi Vahai, docieramy do Phury – to pierwsza wioska położona w dolinie jaką widzę w Mizoramie – i lądujemy już po ciemnicy w Forest Rest House. Tutaj i dalej prąd jest tylko z baterii słonecznych, nie działają nawet komórki. Jest jeden telefon satelitarny używany tylko w sytuacjach awaryjnych.

Po kolacji (ryż, ryba z jeziora Palak, kozie jelita, kwiaty bananowca itp.) i paru shotach whisky (alkohol w Mizoramie jest nielegalny, ale każdy tubylec wie jak go skombinować) bawimy się w rytmie muzy z jeepa.

Ruszamy z rańca do Khaikhy. Najpierw herbatka w Mipu, potem mijamy kolejnych kilka wiosek, przejeżdżając przez rzekę zatrzymujemy się umyć samochód i w końcu dojeżdżamy na koniec świata. Brudniejsi niż przed myciem – kurz do mokrego samochodu przyczepia się trochę łatwiej. Val z ekipą załatwiają szkolne formalności, reszta (ja, kierowcy i kilka innych osób) pijemy sobie herbatkę, szlajamy się po okolicy, robimy zdjęcia. Jest też oczywiście obiad (ryż, wywar z liścia, kozie jelita, kawałki normalnego koziego mięsa – mięsa nie jada się tu codziennie, tylko na specjalne okazje takie jak Boże Narodzenie czy przyjazd gości z Aizawl). W międzyczasie wszyskie dzieci dostają po cukierku – mamy ich dwa duże pudełka specjalnie kupione na tę okazję w Saiha. A za jakiś czas dostaną też mundurki szkolne, zeszyty do ćwiczeń i szkolne obiady.

Jeden z naszych ludzi prowadzi mnie do jednego z domów na krótką posiadówę, pani, która tam mieszka myśli, że jestem misjonarzem. Mówi, że wyglądam jak Jezus. I że poza jednym misjonarzem, który był tu jakiś czas temu nie było tu białego człowieka. Prawdopodobnie to nie do końca prawda, bo pani z Saiha Tourist Lodge twierdzi, że w zeszłym roku jeden Niemiec pojechał tam na motorze. A wcześniej gdzieś w okolicach Blue Mountain dotarł do wioski po drugiej stronie granicy z Birmą.

Praca pracą, ale skoro już tu jesteśmy to trzeba się trochę rozerwać. Do granicy jest jakieś 1-2 km, jedziemy jeepami razem z paroma lokalnymi ludźmi. Na granicy jest rzeka. W rzece czeka tubylec na łódce z bambusa, na której ma kilka złowionych dzisiaj ryb. Benjamin kupuje największą z nich za 500 rupii. Idziemy kawałek dalej i łowimy sami. To znaczy nie my, ale nasi przewodnicy-rybacy. Wrzucają do wody 3 bomby atomowe i wskakują wyławiać ryby. Ładunki mają od armii, nielegalnie.

- To co my dzisiaj robimy też nie jest legalne – mówi Val.

Wracając do Phury zahaczamy o kolejne wioski. Najpierw Lope. Tam w szkole akurat nie ma dzieci, poszły do dżungli, robimy tylko wywiad z panią dyrektorką. Z Saihy do Lope (wymawiane bardziej jako „Lompu”) jeździ PKS, więc jednak nie jest to taki koniec świata jak mi się wydawało. Herbatka, herbatniki, zdjęcia, jedziemy dalej.

Supha – tutaj już wszyscy na nas czekają, a zwłaszcza dzieciaki łase na słodycze. Robimy wspólne zdjęcia pod drzewem i pod szkołą z wywieszonym na tę okazję banerem, jakaś dziewczynka śpiewa piosenkę, idziemy do domu nauczyciela na obiad (ryż, kozie jelita, wywar z liścia itp). Ludzie są bardzo zadowoleni z naszego przyjazdu, każdy kto tylko ma okazję chcę uścisnąć nasze dłonie, ja na pożegnanie każdemu mówię chaha ha, co znaczy let it be, ale nic innego w języku Mara nie umiem. Używam tego zwrotu również przy powitaniach, podziękowaniach i przy każdej nadarzającej się okazji. Ktoś mi mówi jak jest „dziękuję” i „dzień dobry”, ale nie mogę zapamiętać.

Wracamy do Phury. Jest już ciemno, jemy kolację (ryż, ryba kupiona w Khaikhy, gotowana kapusta, kozie jelita itp.) w domu jednego z tutejszych nauczycieli, wracamy do Rest House i bawimy się przy ognisku, muzyce z jeepa i ryżowym winie domowej roboty.

Początkowo po jednej nocy w Phura mieliśmy wracać do Tuipangu, ale jest mała zmiana planów. Jedziemy do zobaczyć jeszcze jedno miejsce, o którym nawet w Mizoramie mało kto wie.

Najpierw jednak przejeżdżamy przez wioskę Lodaw (to nazwa Mara, po Mizoramsku wioska nazywa się Lungdar), kawałek na północ. Tam się zatrzymujemy żeby wybadać sytuację w szkole. Generalnie tutaj problemów raczej nie ma poza dwoma niepełnosprawnymi chłopcami. Ktoś woła, żeby obaj przyszli. Najpierw pojawia się 12-letni Beipha. Nie może chodzić, na plecach przynosi go jego matka. Im jest starszy i cięższy tym ma (a raczej jego rodzice mają) większy problem z przemieszczaniem się po wsi, w tym z dotarciem do szkoły, do której bardzo chce chodzić. Dostanie jednak pomoc – od kwietnia, kiedy zaczyna się kolejny semestr dostanie wózek, na którym będzie mógł się poruszać na terenie szkoły. A do tego zostanie wynajęty człowiek, który będzie go do tej szkoły nosił. Wioska oczywiście jest górzysta a droga taka sobie, więc tutaj wózek by się nie sprawdził. Po jakimś czasie przychodzi kolejny chłopak, Cardiva. Ten z kolei jest niemową. Obaj do tej pory nie chodzili do szkoły, zaczną dopiero po wakacjach. Będą musieli najpierw odrobić zaległości z poprzednich lat żeby dogonić dzieciaki uczącę się od początku.

Ale szkolne problemy rozwiązujemy tylko przy okazji. Nasz główny cel to kamienie na rzece. Miejsce nazywa się Chhura lub Saphao. Żeby tam dotrzeć bierzemy motorówkę. Kamienie nie byle jakie, wyglądają imponująco, jest zamek, łódź podwodna itp. (opis będzie później bardziej zdjęciowy niż słowny), kiedyś tu nawet potwór mieszkał, ale nikt z naszych nie zna dokładnie całej historii. Po dotarciu na miejsce lądujemy na brzegu rzeki i robimy sobie sesję zdjęciową. Wracając widzimy wybuch – ktoś łowi ryby. Jedna z ryb trafia w nasze ręce, bestia większa od tej kupionej wczoraj. Podczas patroszenia śmierdzi niemiłosiernie, oddalam się z prędkością światła, bo nie mogę wytrzymać. Zabieramy ją na dzisiejszą kolację. W drodze powrotnej do Phury trafia się jeszcze jeden rarytas. Mamy broń i nie wahamy się jej użyć. Benjamin trafia na ładnego pieska, strzela, trafia, zabieramy denata do jeepa. Psy są tutaj przysmakiem. To nie jakieś bezdomne kundle szlajające się po śmietnikach tylko takie dzikie, żyjące w zgodzie z naturą. Trochę czasu minie zanim jedzenie się przygotuje, ale w końcu jest. Ryż, ryba z rzeki, pies (żeby przybliżyć smak powiem, że przypominał mi małpę, którą jadłem rok temu w Laosie), wołowinka, niedorozwinięte banany, sproszkowana wątróbka wymieszana z chili, itp. Wracamy do Tuipangu, gdzie lądujemy w Circuit House na jedną noc.

Rano śniadanie w domu Mamte, przygotowane przez żonę jej brata. Ryż, świnka, niedorozwinięte banany, woda z gotowanej kapusty do popicia itp. Następny punkt programu to wizyta w lokalnym oddziale Mizoram Sarva Shiksha Abhiyan.Spotykamy się z szefem i z kilkoma pracownikami.

- Tuipang ok? – pyta plemienna pani roznosząca herbatkę. Zna jeszcze good morning i thank you.

- Ok – odpowiadam. Pani bardzo zadowolona zabiera puste filiżanki.

Zanim ruszymy do Saihy musimy odwiedzić jeszcze jedno miejsce. Mała wioska Serkor (Serkawr) kilka kilometrów od Tuipangu, znana też jako Lorrain Ville. Reginald Arthur Lorrain to poczęty w 1880 roku misjonarz, który wparował do Maralandu w 1907 roku i założył tu kościół. Misjonarza już od dawna nie ma, ale w wiosce żyje jego wnuczka Violet Lorrain Foxall, która teraz ma około 70 lat. Misjonarz był z UK, jego żona także, mąż ich córki też, więc wnuczka jest najprawdziwszym białym człowiekiem żyjącym z dala od cywilizacji. Ona wyszła już za lokalnego chłopaka. Mają 4 dzieci i 17 wnuków, wszyscy mają staropolskie imiona typu Susan, Vincent itp. Violet z męzęm oprowadzają nas po swoim domu zbudowanym w 1914 roku pełnym różnych antyków. Stare rozstrojone pianino, biblia z 1883 roku, zegary, obrazy, lampa Alladyna… Robimy zdjęcia wnętrz, każdy pozuje z gospodarzami na ganku. Kawałek dalej jest grobowiec rodziny Lorrainów. Kilka razy w miesiącu ktoś ich odwiedza, było też kilku białasów, którzy jednak znaleźli się tu przypadkiem włócząc się po okolicy i nie mając pojęcia na co trafią.

Wracamy. We wsi Kawlchaw pod najdłuższym mostem w Mizoramie robimy długi postój na kąpiel, pranie i mycie zakurzonego samochodu. A potem już prosto do Saihy, na krótko odwiedzamy domy Benjamina i Finally i lądujemy ponownie w Saiha Tourist Lodge.

Val jest zajęty, wpadnę do niego później na whiskacza a teraz sam idę na kolację. W jadalni siedzi kilku gości.

- Skąd jesteś i co tu robisz? – pyta jeden z nich.

- Z Polski, zwiedzam Mizoram.

- A my z Aizawl…

Tagged , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , ,

Comments Off

Lunglei, Pukpui

Jeep do Lunglei nie pojawia się. Czeka jeszcze kilka osób nie wiedząc co się dzieje (ja wiem – dzisiaj jest jakieś spotkanie kierowców, ale mimo to bilety nam sprzedali), biuro zamknięte, dodzwonić się nie można. Wracam na chwilę w okolice hotelu na herbatkę a potem z powrotem do biura. Już otwarte, chcę zwrot kasy, ale okazuje się, że jest wolne miejsce na 9 rano więc jadę.

Kawałek za miastem modlitwa, którą inicjuje pastor siedzący na przednim miejscu. Jedzie jeszcze kilku lokalnych, chłopak wracający do rodziców, parka z Birmy, koleś z Rajasthanu pracujący dla operatora komórkowego (siedzi tu od 4 lat, nie bardzo mu się tu podoba, woli swoją pustynię, próbuje wrócić do domu, ale przełożeni nie chcą go słuchać). Typowa kręta górska droga prowadząca zboczem gór, trochę większych niż te w Manipurze. Dojeżdżamy po jakichś 6-7 godzinach. Lunglei jest podobne do Aizawl, kręte dróżki na szczycie góry, tylko mniejsze i bez korków.

Trafiam do kanciapy, gdzie sprzedają bilety do Saiha, nocnego transportu nie ma, więc pytam o hotel. Pani gdzieś dzwoni, daje mi słuchawkę, z trudem się dogaduję, ale jest pokój za 800 rupii, da radę za 500 jeśli coś tam, nie do końca zrozumiałem co, ale najważniejsze, że da radę. Mam wpaść po 15ej. W międzyczasie do kanciapy przychodzą dwie dziewoje, jedna tu pracuje a druga uczy w szkole. Gadka szmatka, zamawiamy telefonicznie na dowóz (dochód) żarcie dla mnie i 3 zimne kawki dla mnie i dziewczyn. Kawka kosztuje 3 dyszki tutejszych, czyli jakieś 2 zeta. „Oj to dużo!” krzyczy jedna i wcale nie żartuje. Ale co tam, mam dzisiaj gest. Dzwoni pani z hotelu, mówi, że z pokoju nici. Dziewczyny kierują mnie do innego – Hotel Grand, Chanmari-1, Lunglei, 9862790548, za 300 rupii za noc, dubel z tv za 650. Nawet jakiś Polak tu spał w zeszłym roku. Jest nieoznakowany, nawet rikszarz musi się dopytywać czy to na pewno tutaj, nic dziwnego, że go nie zauważyłem po drodze.

Wstaję standardowo koło 6ej rano, herbatka i idę do wsi Zotlang, kilka km przed Lunglei (tam też jest jakiś Tourist Lodge jakby co). Z Zotlangu jest ładny widoczek na Lunglei, ale słońce nie chce współpracować. Po południu też, nie wiem czy jest szansa na jakąś dobrą fotę.

Idę dalej. Jeszcze bez śniadania – dojdę do wsi Pukpui i zjem u kogoś w domu. Potem ten ktoś oprowadzi mnie po wiosce, pokaże swój nowy dom w budowie, potem znowu się gdzieś przejdziemy, posiedzimy u kogoś innego w domu a na koniec rozegramy partyjkę w szachy i jakoś ten dzień minie. Taki mam plan na dzisiaj.

Tylko partyjki nie udaje się dokończyć, bo trzeba ruszać na autobus powrotny do Lunglei. To 9km, drałowanie z powrotem na piechotę odpada.

Tagged , , , , ,

Comments Off

Lamka – Aizawl, czyli na około do Mizoramu

Jestem w miasteczku Lamka lub Churachandpur lub C.C.Pur. Tutaj dojechałem z Kakching zahaczając po drodze o Sugnu. Z tej drugiej wsi do Lamki jest tylko 26km, ale autobus jedzie 2h po drodze pylistej, drodze polnej. Lamka to – suprise, suprise – dziura. Ale spora i z hotelami. Ląduję w jakimś nieoznakowanych z wejściem od biura podróży Royal Rajdhani Travel na przeciwko United Bank of India na Tedim Rd. 250 rupii za klitę bez kibla. Czystym przypadkiem udało mi się tu dojechać, bo tego dnia wszystkie główne drogi w Manipurze zostały zablokowane. To taka tutejsza tradycja, w lutym to już 15 dzień blokad, w styczniu też było kilkanaście. I tak od dawna. Przez blokadę nie mogłem pojechać do Aizawl (przyjemność siedzenie 24h w jeepie kosztuje 1000 rupii), więc wybrałem Singhat.

A teraz jestem tu z powrotem. Jest sobota. To znaczy, że jutro jest niedziela. A to z kolei znaczy, że w tym bardzo religijnym rejonie wszystko jest pozamykane. Również jeepy nie startują. Znowu więc mam problem z dojazdem do Aizawl.

Na szczęście można dojechać do Imphalu. Na całej długości drogi (ok. 60km) żołnierze przeczesują teren, są opancerzone wozy, kilka grup piechurów rozstawionych co kilka-kilkanaście km, psy tropiące, wykrywacze min itp. Dojeżdżam do Imphalu. Znów czuję się jak w Indiach – otacza mnie chmara jeepowych naganiaczy z pytaniem gdzie jadę.

A jadę do Jiribamu na granicy Manipuru i Assamu. Można kupić bilet od razu do Silcharu, ale należy uważać żeby kierowca przerzucił cię w Jiribamie do drugiego jeepa i dał za ciebie kasę. Wycieczka do Jiribamu kosztuje makabryczne 650 rupii za 225km. Ale trasa fajna. Przypomina trochę Yunnan w pigułce. Krętość drogi jak do Dulongjiangu, remonty, nowe mosty jak do Feilai Si. Kurzy się oczywiście niemiłosiernie. W połowie drogi we wsi Nungba wszyscy, którzy jadą tą trasą zatrzymują się na lunch. Poza stadem jeepów i masą restauracyjek niewiele tu jest.

Z Jiribamu za kolejnych 50 rupii dojeżdżam do Silcharu (jakaż piękna bengalska wioseczka jest zaraz za miastem! – domki, ślubne ogrodzenie, sklepiki operujące przy świetle świec, wszystko jak w Bangladeszu, tylko dodatkowo z małymi pagórkami w tle), biorę momosy i wydaję kolejne 360 rupii na jeepa do Aizawl. Jadę z grupą młodocianej klasy robotnicznej wyglądającej jak z Bangladeszu lub co gorsza z Biharu. Jak ja ich nie trawię, w pojedynkę czy jak pracują są do zniesienia ale w grupie jako pasażerowie to już mnie wnerwiają samym swoim jestestwem. Nie tylko mnie chyba, na początku podróży o coś się kłócą z kierowcą, 2h potem na dinner-breaku z kimś o kasę, a po kolacji jeden zaczyna wymiotować (zresztą zgodnie z jego wcześniejszą zapowiedzią) a po krótkim czasie dołącza kilku kolejnych. Na szczęście nie w samochodzie tylko na zewnątrz, będziemy się zatrzymywać w tym celu jeszcze kilka razy.

Około 2ej w nocy dojeżdżamy do jakiejś knajpki, gdzie drzemiemy sobie w samochodzie przez 2h (kierowca rozkłada się z przodu, wywalając siedzącego tam opiekuna młodocianych i po chamsku zatrzaskując przed nim drzwi) i bladym świtem ruszamy dojeżdżając do Aizawl jak już jest jasno i w miarę ciepło.

Trasa totalnie na około, ale jedzie się szybciej niż standardowym „skrótem” z Churachandpuru, chociaż w sumie wychodzi ponad 100 rupii drożej. Na policji melduję się dopiero po 14ej jak już się dobudzę po męczącej 24-godzinnej podróży jeepami.

Aizawl to już nie dziura. To rozgległe miasto położone na szczycie góry, z komunikacją miejską, stromymi jednokierunkowymi uliczkami i jeszcze stromszymi schodkami robiącymi za skróty. Za dnia taksówki, które stanowią większość jeżdżących tu samochodów, tworzą korki. Nikt jednak nie trąbi, nie próbuje się wbić przed innych, wszyscy potulnie czekają z wyłączonymi silnikami aż światła w postaci panów policjantów ustawionych na każdym skrzyżowaniu zmienią się na zielone. Twarze, podobnie jak w Manipurze, ciągle azjatyckie. Czasem ktoś złapie za ramię, spyta skąd jestem i pójdzie dalej.

Ląduję na jedną noc w hotelu Chawlhna za 500 rupii. A następnego dnia wybieram się do Lunglei, 6:30 rano, 330 rupii.

Tagged , , , , , , , , , , ,

2 Comments

Singhat i Behiang – gadjo, terroryści i pogrzeb

Wczoraj widziałem autobus, który chyba jechał do Singhat, dzisiaj jednak stoi ciężarówa. Taki zwyczajny bydłowóz. Lekko się waham ale nie mam wyjścia, siadam na pakę. Ludzie mają trochę śmiechu. Przez godzinę bydłowóz krąży po mieście zbierając kolejnych pasażerów oraz blachę falistą, płyty pilśniowe, pompę wodną itp. W końcu z 40 osobami i masą towaru na pokładzie ruszamy w dal. Chwilę za miastem stajemy, jeden z pasażerów zaczyna się modlić. Wszyscy spuszczają głowy, zamykają oczy, kończą staropolskim „amen” i w tym momencie wbija się koleś w kasku motocyklowym, który okazuje się być sprzedawcą biletów. Daję pięc dyszek i jedziemy dalej mijając po drodze ładne bajorko z górami w tle. Huga Dam czy coś takiego.

Do Singhat docieramy po niecałych 3h od startu. Rozpoczynam szukanie noclegu.

- Nie ma

- Nic nie znajdziesz

- Tutaj raczej nie

Takie odpowiedzi nie nastrajają optymizmem, ale co tam. Wchodzę do kolejnej knajpy, w której jeszcze się nie pytałem. Biorę herbatkę. Wchodzi jakiś starszy pan z sąsiedniej wioski, zaczynamy coś gadać po hingielsku. W końcu dochodzę do sedna i pytam o miejsce do przetrwania nocy.

- Znajdziesz coś. Pójdź do dyrektora szkoły, on mówi po angielsku. Na pewno coś znajdziesz.

I kieruje się do ciężarówy odjeżdżającej w stronkę Lamki. Podobno ostatniej już dzisiaj. A więc jestem uziemiony. Idę na górkę, gdzie jest szkoła oraz obóz strzelców assamskich. Głupio tak do szkoły wbijać z dwoma plecakami w czasie lekcji, odpuszczam, ale obok widzę jakiś budynek, koło którego stoi kilku gości. Wyglądają spoko.

- Zajmiemy się tobą. Zostaw tu bagaże i jedź z nami nad rzekę po wodę. To jakieś 40 minut stąd, jak wrócimy będzie już ciemno, ale potem zagadamy z community people i oni zorganizują jakiś nocleg.

Spoko. Zostawiam jeden plecak i jedziemy 10km do niemal wyschniętej rzeki. Chłopaki najpierw ładują na ciężarówkę trochę ziemi (parę machów łopatą należy też do mnie), po czym wspólnie rozpijamy flaszkę. Tzn. nie flaszkę tylko foliowe woreczki w ilości 3 sztuk naładowane lokalnym przezroczystym winkiem z ryżu. Nawet przyjemnie, nie za mocne. Zapomniam o wszelkich problemach, o niekończącym się katarze, o bólu w barku i o tym, że zasadniczo jeszcze nie mam gdzie spać.

A potem do beczek pompami nabierają wodę. Jeżdżą tu po nią dwa razy dziennie. Potrzebują do budowy kamiennego płotu wokół obozu strzelców.

W miejscu gdzie jestem – community hall, zwanym dalej YPA (Young Paite Association) hall lub po prostuYPA – wszystkim zajmuje się pani kucharka. Przygotowuje akurat obiado-kolację. Kiedy już jestem pełny na talerzu zostają jeszcze 2 porcje ryżu jak na nasze standardy. Nie mam pojęcia jak oni to w siebie wtłaczają. Jest już ciemno, pięknie widać wszystkie gwiazdy na sklepieniu niebieskim, z jednym lokalnym i jednym robotnikiem idziemy do wsi do sklepiku. Robotnik leci gdzieś dalej a ja z lokalnym wpadam do czyjegoś mieszkania, gdzie najpierw naładowuje telefon o potem opowiada rodzince co o mnie wie, rodzinka mnie zaprasza na jutro na lunch. Zobaczymy co z tego wyjdzie a póki co wracamy do domu, robotnicy szykują się do wyprawy do Lamki po cement i inne rzeczy, ja ląduję w noclegowni.

W planie mam wycieczkę do wsi Hiangjang (Hiangtan?), kawałeczek od granicy z Birmą. Po porannej herbatce w YPA nasza pani kucharka gdzieś mnie prowadzi. Wygląda na to, że dochodzimy do jej domu, w którym poza starszą panią i dzieciakami jest jeszcze jej mąż – Thang Nei Khai lub po prostu Khai. Ten sam, z którym się wczoraj wieczorem włóczyłem po ciemnicy. Dzieciaki nieśmiało dają mi grzebyk sugerując, że mi się przyda, robię rodzinną fotkę i zmykam do wsi szukać transportu. Ponoć do Hiangjang nic jedzie, ale jest jeep kawałek dalej do wsi Behiang.

Najpierw mijamy miejsce gdzie wczoraj jechaliśmy po wodę a potem dojeżdżamy do wojskowego check postu. Wosjkowi mnie zgarniają, każą czekać w altance. To czekanie trochę trwa, ludzie się zaczynają niecierpliwić, po pół godzinie jak nie więcej mówię kierowcy, żeby jechał, ja dojadę następnym jeepem. Do wojskowych też nic nie trafia. „Poczekają sobie, nic się nie stanie”. W międzyczasie jeden poleruje gazetą kilka szklanek patrząc pod światło czy na pewno nie ma żadnego pyłku, a gdy koło obozu przejeżdża kilka wojskowych maszyn nalewa do szklanki wodę, zanosi do samochodu. Pan ważny chyba nie wiele wypił, bo szklanka wraca pełna a woda ląduje w ogródku.

Czekam. Częstują mnie herbatką. Czekam. Z nudów czytam instrukcje dla żołnierzy.

  1. Treat intelligents respectfully.
  2. Be friendly to children.
  3. No beating anyone in public.
  4. While searching house don’t beat anyone in front of women and children.

W końcu chyba dodzwonili się do góry, puszczają dalej ale jak wrócę do Singhat mam się spotkać z 2IC, cokolwiek to znaczy.

Behiang – wiocha jak wiocha, przejeżdżamy centrum handlowe i lądujemy (po modlitwie kończącej podróż) przy granicznym szlabanie gdzie poza posterunkiem stoją jeszcze ze 2 domki. Do standardowych 50 rupii za ten odcinek dorzucam kierowcy drugie tyle za długie czekanie przy check poście. Walę parę fot, pogranicznik mówi, że nie wolno, więc przestaję. Ale tak naprawdę niewiele tu jest do sfocenia, jeśli już to we właściwej wiosce 1km wcześniej. Właściwa granica jest 1-4 km stąd (w zależności od tego kogo się pytam), nie zdążę więc się tam dostać, żeby wrócić tym samym jeepem (kierowca dostał polecenie osobistego dostarczenia mnie do 2IC), ale nawet gdyby chciał to i tak dzisiaj jest jakieś spotkanie armii indyjskiej i birmańskie więc nikogo nie puszczają. Pewnie właśnie ten konwój, który widziałem w check poście jechał tam na negocjacje.

Wracamy. Modlitwa zaraz za wioską. Kierowca jeepa zgodnie z rozkazem podwozi mnie pod obóz strzelców assamskich, idę do 2IC, co jak się okazuje oznacza „2nd in command”. Znaczy ważniak.

- Dzień dobry, bardzo mi miło, dlaczego myślisz, że możesz się szwędać po takich miejscach i robić zdjęcia?

Coś śmierdzi.

- To wolny kraj? – odpowiadam pytająco mając nadzieję, że dobrze strzeliłem.

- Widzisz, są 2 rodzaje ludzi, którzy w takie miejsca przyjeżdżają: podziemie i ci, którzy podziemiu pomagają. Wiem jaka jest prawda, chcę ją tylko usłyszeć od ciebie.

Adrenalinka rośnie ekspotencjalnie. Uważnie ogląda każdą stronę paszportu, mówi coś o zamknięciu mnie w areszcie, spisuje mój email, adres stronki itp., każe pokazać aparat, woła podwładnego, żeby zgrał wszystkie zdjęcia i sprawdził czy nic tam nie ma, potem laptop, na którym ogląda zdjęcia z Yunnanu z zeszłego roku. Podłącza do laptopa dwa dyski zewnętrzne i coś zgrywa. A może coś wgrywa? Jakieś zgarniacze haseł czy coś. Cholera go wie. Nie daje mu spokoju to, że lubię się kręcić przy granicy. Tu w Manipurze, w Birmie, w Chinach, Laosie… Mówi, że tu jest potrzebny permit, ale pozwolił żołnierzom po drodze puścić mnie dalej nakazując, żebym po powrocie się u niego zameldował. Później jednak stwierdza, że permitu nie trzeba. Nie wiem na ile się przekomarza a na ile stosuje jakieś triki wywiadu.

Dzwoni telefon.

- Znalazłeś coś? – pyta się swojego fotograficznego speca.

Odpowiedzi nie słyszę, chwilę potem 2IC mówi do słuchawki „ok, ok”, do mnie to samo uśmiechając się, ale ten uśmiech może oznaczać wszystko. „Jesteś wporzo” albo „mamy cię” albo przynajmniej „będziemy cię mieli na oku”. Bo w sumie do zdjęcia szlabanu w Behiang czy niedokończonego płotu w Moreh jakby chcieli to by mogli się przyczepić.

- Na pewno się z tobą skontaktuję – mówi. Mimo tego, że przed chwilą wspominał coś o przyjaźni, to to skontaktowanie się też może oznaczać wszystko. Nie wiem co ma na myśli. Nic już nie wiem. Jeszcze tylko pytam czy ktoś był tu przede mną. 2IC mówi, że nie, ale to nie do końca prawda. Na pewno we wiosce był w grudniu jakiś francuz, który się nie mógł z nikim dogadać swoim francuskim angielskim. W końcu jakoś znalazł nocleg, ale szybko się zmył. Panu generałowi może chodziło mu o granicę. Wracam do YPA, siadam i jeszcze długo siedzę wspominając przemiłą rozmowę z 2nd in command.

Wieczorem kolacja przy małym ognisku w budynku. Tym razem dostaję mniejszą porcję i wcinam wszystko.

- Słyszałeś ten dzwon? Ktoś umarł.

Na razie cisza i spokój, siedzimy sobie dalej, gadamy, albo oni gadają, nagle coś się zaczyna dziać. Jakieś poruszenie, dołączam się do wynoszenia ławek na zewnątrz, potem ktoś bierze jeszcze pudło z kubkami i bęben. I trumnę. Chłopaki wszystko ładują na ciężarówkę a ja swoim petzlem rozjaśniam im ciemności. Wszyscy razem z całym pogrzebowym osprzętem jadą do tzw. condolence hall. Przez całą noc ludzie z plemienia Paite śpiewają swoje lokalne chwalebno-żałobne pieśni. Starszy pan z bębnem zapodaje nutę waląc rytmicznie z drugim panem jakieś 100 beatów na minutę, po czym ludzie wspólnie śpiewają coś na mollową melodię a po każdym wierszu jedna pani solowo zapodaje kolejny na V-tym stopniu skali niczym w Ground upon one note Purcella. Głos prowadzący i chór często na siebie zachodzą, tworząc fantastyczny swojego rodzaju kontrapunkt. Niektórzy klaszczą. W tym momencie żałuję, że nie zaopatrzyłem się w coś do nagrywania dźwięku.

Dziś można się trochę pobyczyć. Oczywiście bez przesady. Najpierw pora na pranie. Pani kucharka wpadła na taki sam pomysł chwilę przede mną. Zabiera mi łachy i dorzuca do swoich.

Obok jest szkoła, wpadam popatrzeć na poranny apel pyknąć fotki i posłuchać jak dzieciaki śpiewają hymn szkoły: „Nie ma drugiej takiej szkoły jak Hill Model School”. W międzyczasie armia znowu mnie wzywa. Już po imieniu, znają mnie tu. Wpadam na krótką gadkę szmatkę. Potem wracam do YPA i oglądamy Gadjo Dilo razem z Khaiem.

Po drugiej, popołudniowej wizycie w szkole idę z poznanymi przed chwilą Moongiem i Romeo do pobliskiej wiochy Saichang. Wracamy chwilę przed zmrokiem.

- Nang meen banh-aa? – podrywam kucharkę na pytanie o imię, jedyna rzecz jaką się po wielkich trudach nauczyłem podczas wycieczki do Saichang. To nie jest język manipurski, to ich tutejszy lokalny. Odpowiedzi nie pamiętam.

Kolacyjka, drugi dzień żałobnego repertuaru w sali kondolencyjnej, gdzie wpada już lekko nawalony Moong, gęba mu się nie zamyka. Ale to nic, odwiedzam jego domek a potem idziemy do Khaia, u którego będę dzisiaj spać. Najpierw jednak szybki wypad na ryżówkę do knajpy (Khai mówi, że jest ich najlepszym klientem), wracamy, w telewizorze dzieci z babcią oglądają wrestling, babcia po co ciekawszych akcjach śmieje się na głos, gadka szmatka, śmichy chichy, gdy nagle w odwiedziny wpada dwóch tutejszych.

Khai i Moong, którzy do tej pory cały czas coś paplali nagle całkowicie milkną. Panowie wyglądają trochę poważniej, nie jacyś zwykli wieśniacy, może nauczyciel. Z jednym z nich gadałem wcześniej. Wygląda porządnie, mówił, że pracy nie ma, nie potrzebuje, za dnia włóczy się tu i tam bez jakiegoś większego celu.

Drugi rozpoczyna rozmowę zaczynając od standardowych pytań. Za chwilę jednak znowu czuję lekki smrodek. Dopytuje się o moim pobycie przy granicy, pyta czy doszedłem do samej granicy, mówi, że rozmawiał z 2IC o mnie, oglądał zdjęcia. Widział mnie jak fociłem w szkole, ale wtedy z jakichś powodów nie podszedł. On sam jest w jakiejś armii, która jednak armią nie jest. O coś walczy. Z kimś. Jego ugrupowanie współpracuje z armią indyjską. Jest jakieś PLA (People’s Liberation Army) – są tutaj w tych okolicach oraz w Chinach. Pewnie to dlatego 2IC tak bardzo chciał obejrzeć moje zdjęcia z Yunnanu. Mówi, że paru ludzi tu już się kręciło, wspomina nawet o CIA. Dodaje, że rozwiałem jego wątpliwości. Wychodzą. Moong również.

- To był lider terrorystów – mowi Khai z lekką nutą niepokoju – przyjdzie jutro do mnie i będzie o ciebie wypytywać – po czym na głos przypomina sobie wszystko co o mnie wie.

Sytuacja na pewno nie jest tu czarno biała. Kim naprawdę był ten, który mnie przesłuchiwał? Kim był ten drugi? Czy faktycznie tylko sobie spaceruje po wiosce czy może też jest agentem? Czyim? Kto z kim o co walczy? Czy na granicy było spotkanie armii indyjskiej i Birmy czy może indyjców z manipurskimi terrorystami? I którymi? Czy koleś na pewno współpracuje z armią? Co tu się w ogóle dzieje?

Któraś z kolei dzisiaj awaria prądu, gasną żarówki. Idziemy spać.

Rano po śniadaniu żegnam się z tymi, którzy jeszcze siedzą w YPA, reszta poszła już pracować. Zabieram manatki i uciekam. Pan nauczyciel, który akurat po coś się pojawił zatrzymuje mnie i mówi, że pani kucharka mnie zabierze na autobus we właściwym momencie. Kończy coś robić, bierze mój plecak – mi nie pozwala go wziąć – i schodzimy do bazaru. Bilet kupujemy u kogoś w domu a czekając na odjazd oglądamy sobie jakieś ślubne foty.

Tagged , , , , , ,

Comments Off

Moreh

Zasypiam wcześnie i wcześnie się budzę, chwilę po 6ej. Wali trochę lodem, ale da się przeżyć. Na śniadanie mam jeszcze trochę bananów z bazarku w Imphalu, wcinam i idę na poszukiwania busa do Moreh. Znajduję dosyć szybko, niestety cena cały czas wynosi 300 rupii – już nie za 100km ale za niecałe 70. Rikszarz coś mówi, że „palel”, jadę więc do Pallel rikszą za dyszkę, choć bez większych nadziei na coś taniego. Ale jest lepiej, po spisaniu danych przez lekko zdezorientowanych strażników pogranicza trafia mi się van za jedyne 200 rupii. Van jest pusty, więc siedzę sobie wygodnie na tylnym siedzeniu i podziwiam widoczki w drodze do mitycznego miejsca, gdzie Manipur łączy się z Birmą.

Najfajniesze są parę km za Pallel we wsi Thamlapokpi i 20-30km dalej w Tengnoupal na szczycie góry gdzie stacjonuje 24 pułk strzelców assamskich. Widoczki działają relaksacyjnie, bo oczywiście wszyscy wokól już zdążyli natrąbić jakie to niebezpieczne i niestabilne miejsce. Ale jak zwykle w podobnych sytuacjach trochę przesadzają. Po Tengnoupalu jest jeszcze kilka kolejnych policyjnych checkpostów i dojeżdżam do Moreh.

Moreh to dziura jak można się było spodziewać. Odbijam w bok, dochodzę do jakiegoś kościółka, gdzie młodzież ćwiczy jakieś piosenki, a potem jeszcze dalej przez jakąś wiochę. Trafiam na mecz piłki nożnej we wioskowym przedszkolu i po kilku zdjęciach dołączam do gry trafiając podwakroć w bramkarkę drużyny przeciwnej. Niestety broni oba strzały. Dalej znowu jest kościół, akurat kończy się msza a jakiś proboszcz czy inny kościelny zaprasza do środka. Ludzie się odwracają, pastor przerywa swoją przemowę ale kościelny mówi „jedziesz pan dalej” i msza trwa jeszcze minutę po czym ludzie wychodzą. A ja razem z jakimś innym kościelnym idę do „chief house”, czyli domu lokalnego władcy plemienia Kuki. Bo tu we wiosce są same Kuki. Szefa chyba nie ma. Za to jest wąż. W jakimś sąsiednim domu. Wszyscy biegną go unieszkodliwić. A po powrocie udaję się z kościelnym do samej granicy, gdzie 3 lata temu rozpoczęto budowę płotu pomiędzy Indiami i Birmą. Płot wygląda na ciężki do przejścia, ale kawałek dalej jest otwarta na oścież brama. I można sobie przejść, o ile żaden pogranicznik nie wyskoczy z kałachem. Nie ryzykuję, idziemy dalej do wioski, gdzie poza tubylcami mieszkają lub dopiero sobie budują domek budowniczowie kolejnej części płotu. We wiosce się kończy i znowu można sobie przeskoczyć na drugą stronę.

Wracam do miasta, do oficjalnego przejścia. Pogranicznik po stronie indyjskiej mówi, że nie ma szans wpaść na birmański bazarek. Oj, jaka szkoda, może jednak? No może jednak tak, ogląda wizę i puszcza dalej nie wbijając nic do paszportu. Trochę zdezorientowany, że tak łatwo mi poszło, idę w kierunku Birmy, już dochodzę do zamyślonego birmańskiego żołnierza, który w ogóle nie zwraca na mnie uwagi, mijam go i w tym momencie wołają mnie Manipurczy siedzący na ziemi niczyjej. I mówią, że dalej mnie nie puszczą. Tutaj dyskusja już jest trochę dłuższa i kończy się skierowaniem do indyjskiego posterunku policji. Niestety wcale nie po to, żeby zdobyć jakiś oficjalny permit. W zasadzie to w ogóle nie wiem po co. Policjant, z który idę, mówi, że nie jestem pierwszym foreignersem, który próbował. Robi ksero paszportu i idziemy łapać vana do Kakching, bo już robi się pierwsza a ponoć o 2ej zamykają drogę i nie będzie można się wydostać.

Pyta pierwszego kierowcę o cenę, ten wyskakuje z 500 rupiami za co zostaje przez policjanta zbluzgany. Ale ceny nie spuszcza. Następny chce 400. I nie pozostaje mi nic innego jak się zgodzić, bo jakiekolwiek próby negocjacji nawet z pomocą policjanta kończą się na niczym.

Tagged , , , , , ,

Comments Off