Gadjo Delhi 5 » Manipur http://gadjo5.karczmarczyk.pl Just another gadjo's blog Mon, 08 Apr 2013 07:17:56 +0000 en-US hourly 1 http://wordpress.org/?v=3.5-RC2 Lamka – Aizawl, czyli na około do Mizoramu http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/08/lamka-aizawl-czyli-na-okolo-do-mizoramu/?utm_source=rss&utm_medium=rss&utm_campaign=lamka-aizawl-czyli-na-okolo-do-mizoramu http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/08/lamka-aizawl-czyli-na-okolo-do-mizoramu/#comments Fri, 08 Mar 2013 10:54:31 +0000 gadjo http://gadjo5.karczmarczyk.pl/?p=221 Continue reading ]]> Jestem w miasteczku Lamka lub Churachandpur lub C.C.Pur. Tutaj dojechałem z Kakching zahaczając po drodze o Sugnu. Z tej drugiej wsi do Lamki jest tylko 26km, ale autobus jedzie 2h po drodze pylistej, drodze polnej. Lamka to – suprise, suprise – dziura. Ale spora i z hotelami. Ląduję w jakimś nieoznakowanych z wejściem od biura podróży Royal Rajdhani Travel na przeciwko United Bank of India na Tedim Rd. 250 rupii za klitę bez kibla. Czystym przypadkiem udało mi się tu dojechać, bo tego dnia wszystkie główne drogi w Manipurze zostały zablokowane. To taka tutejsza tradycja, w lutym to już 15 dzień blokad, w styczniu też było kilkanaście. I tak od dawna. Przez blokadę nie mogłem pojechać do Aizawl (przyjemność siedzenie 24h w jeepie kosztuje 1000 rupii), więc wybrałem Singhat.

A teraz jestem tu z powrotem. Jest sobota. To znaczy, że jutro jest niedziela. A to z kolei znaczy, że w tym bardzo religijnym rejonie wszystko jest pozamykane. Również jeepy nie startują. Znowu więc mam problem z dojazdem do Aizawl.

Na szczęście można dojechać do Imphalu. Na całej długości drogi (ok. 60km) żołnierze przeczesują teren, są opancerzone wozy, kilka grup piechurów rozstawionych co kilka-kilkanaście km, psy tropiące, wykrywacze min itp. Dojeżdżam do Imphalu. Znów czuję się jak w Indiach – otacza mnie chmara jeepowych naganiaczy z pytaniem gdzie jadę.

A jadę do Jiribamu na granicy Manipuru i Assamu. Można kupić bilet od razu do Silcharu, ale należy uważać żeby kierowca przerzucił cię w Jiribamie do drugiego jeepa i dał za ciebie kasę. Wycieczka do Jiribamu kosztuje makabryczne 650 rupii za 225km. Ale trasa fajna. Przypomina trochę Yunnan w pigułce. Krętość drogi jak do Dulongjiangu, remonty, nowe mosty jak do Feilai Si. Kurzy się oczywiście niemiłosiernie. W połowie drogi we wsi Nungba wszyscy, którzy jadą tą trasą zatrzymują się na lunch. Poza stadem jeepów i masą restauracyjek niewiele tu jest.

Z Jiribamu za kolejnych 50 rupii dojeżdżam do Silcharu (jakaż piękna bengalska wioseczka jest zaraz za miastem! – domki, ślubne ogrodzenie, sklepiki operujące przy świetle świec, wszystko jak w Bangladeszu, tylko dodatkowo z małymi pagórkami w tle), biorę momosy i wydaję kolejne 360 rupii na jeepa do Aizawl. Jadę z grupą młodocianej klasy robotnicznej wyglądającej jak z Bangladeszu lub co gorsza z Biharu. Jak ja ich nie trawię, w pojedynkę czy jak pracują są do zniesienia ale w grupie jako pasażerowie to już mnie wnerwiają samym swoim jestestwem. Nie tylko mnie chyba, na początku podróży o coś się kłócą z kierowcą, 2h potem na dinner-breaku z kimś o kasę, a po kolacji jeden zaczyna wymiotować (zresztą zgodnie z jego wcześniejszą zapowiedzią) a po krótkim czasie dołącza kilku kolejnych. Na szczęście nie w samochodzie tylko na zewnątrz, będziemy się zatrzymywać w tym celu jeszcze kilka razy.

Około 2ej w nocy dojeżdżamy do jakiejś knajpki, gdzie drzemiemy sobie w samochodzie przez 2h (kierowca rozkłada się z przodu, wywalając siedzącego tam opiekuna młodocianych i po chamsku zatrzaskując przed nim drzwi) i bladym świtem ruszamy dojeżdżając do Aizawl jak już jest jasno i w miarę ciepło.

Trasa totalnie na około, ale jedzie się szybciej niż standardowym „skrótem” z Churachandpuru, chociaż w sumie wychodzi ponad 100 rupii drożej. Na policji melduję się dopiero po 14ej jak już się dobudzę po męczącej 24-godzinnej podróży jeepami.

Aizawl to już nie dziura. To rozgległe miasto położone na szczycie góry, z komunikacją miejską, stromymi jednokierunkowymi uliczkami i jeszcze stromszymi schodkami robiącymi za skróty. Za dnia taksówki, które stanowią większość jeżdżących tu samochodów, tworzą korki. Nikt jednak nie trąbi, nie próbuje się wbić przed innych, wszyscy potulnie czekają z wyłączonymi silnikami aż światła w postaci panów policjantów ustawionych na każdym skrzyżowaniu zmienią się na zielone. Twarze, podobnie jak w Manipurze, ciągle azjatyckie. Czasem ktoś złapie za ramię, spyta skąd jestem i pójdzie dalej.

Ląduję na jedną noc w hotelu Chawlhna za 500 rupii. A następnego dnia wybieram się do Lunglei, 6:30 rano, 330 rupii.

Sugnu Sugnu Jesus Express Sugnu Sugnu Sugnu Na trasie Churachandpur - Singhat Churachandpur (Lamka) Churachandpur (Lamka) Nungba, na trasie Imphal - Jiribam Nungba, na trasie Imphal - Jiribam Aizawl ]]>
http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/08/lamka-aizawl-czyli-na-okolo-do-mizoramu/feed/ 2
Singhat i Behiang – gadjo, terroryści i pogrzeb http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/07/singhat-i-behiang-gadjo-terrorysci-i-pogrzeb/?utm_source=rss&utm_medium=rss&utm_campaign=singhat-i-behiang-gadjo-terrorysci-i-pogrzeb http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/07/singhat-i-behiang-gadjo-terrorysci-i-pogrzeb/#comments Thu, 07 Mar 2013 10:54:19 +0000 gadjo http://gadjo5.karczmarczyk.pl/?p=171 Continue reading ]]> Wczoraj widziałem autobus, który chyba jechał do Singhat, dzisiaj jednak stoi ciężarówa. Taki zwyczajny bydłowóz. Lekko się waham ale nie mam wyjścia, siadam na pakę. Ludzie mają trochę śmiechu. Przez godzinę bydłowóz krąży po mieście zbierając kolejnych pasażerów oraz blachę falistą, płyty pilśniowe, pompę wodną itp. W końcu z 40 osobami i masą towaru na pokładzie ruszamy w dal. Chwilę za miastem stajemy, jeden z pasażerów zaczyna się modlić. Wszyscy spuszczają głowy, zamykają oczy, kończą staropolskim „amen” i w tym momencie wbija się koleś w kasku motocyklowym, który okazuje się być sprzedawcą biletów. Daję pięc dyszek i jedziemy dalej mijając po drodze ładne bajorko z górami w tle. Huga Dam czy coś takiego.

Do Singhat docieramy po niecałych 3h od startu. Rozpoczynam szukanie noclegu.

- Nie ma

- Nic nie znajdziesz

- Tutaj raczej nie

Takie odpowiedzi nie nastrajają optymizmem, ale co tam. Wchodzę do kolejnej knajpy, w której jeszcze się nie pytałem. Biorę herbatkę. Wchodzi jakiś starszy pan z sąsiedniej wioski, zaczynamy coś gadać po hingielsku. W końcu dochodzę do sedna i pytam o miejsce do przetrwania nocy.

- Znajdziesz coś. Pójdź do dyrektora szkoły, on mówi po angielsku. Na pewno coś znajdziesz.

I kieruje się do ciężarówy odjeżdżającej w stronkę Lamki. Podobno ostatniej już dzisiaj. A więc jestem uziemiony. Idę na górkę, gdzie jest szkoła oraz obóz strzelców assamskich. Głupio tak do szkoły wbijać z dwoma plecakami w czasie lekcji, odpuszczam, ale obok widzę jakiś budynek, koło którego stoi kilku gości. Wyglądają spoko.

- Zajmiemy się tobą. Zostaw tu bagaże i jedź z nami nad rzekę po wodę. To jakieś 40 minut stąd, jak wrócimy będzie już ciemno, ale potem zagadamy z community people i oni zorganizują jakiś nocleg.

Spoko. Zostawiam jeden plecak i jedziemy 10km do niemal wyschniętej rzeki. Chłopaki najpierw ładują na ciężarówkę trochę ziemi (parę machów łopatą należy też do mnie), po czym wspólnie rozpijamy flaszkę. Tzn. nie flaszkę tylko foliowe woreczki w ilości 3 sztuk naładowane lokalnym przezroczystym winkiem z ryżu. Nawet przyjemnie, nie za mocne. Zapomniam o wszelkich problemach, o niekończącym się katarze, o bólu w barku i o tym, że zasadniczo jeszcze nie mam gdzie spać.

A potem do beczek pompami nabierają wodę. Jeżdżą tu po nią dwa razy dziennie. Potrzebują do budowy kamiennego płotu wokół obozu strzelców.

W miejscu gdzie jestem – community hall, zwanym dalej YPA (Young Paite Association) hall lub po prostuYPA – wszystkim zajmuje się pani kucharka. Przygotowuje akurat obiado-kolację. Kiedy już jestem pełny na talerzu zostają jeszcze 2 porcje ryżu jak na nasze standardy. Nie mam pojęcia jak oni to w siebie wtłaczają. Jest już ciemno, pięknie widać wszystkie gwiazdy na sklepieniu niebieskim, z jednym lokalnym i jednym robotnikiem idziemy do wsi do sklepiku. Robotnik leci gdzieś dalej a ja z lokalnym wpadam do czyjegoś mieszkania, gdzie najpierw naładowuje telefon o potem opowiada rodzince co o mnie wie, rodzinka mnie zaprasza na jutro na lunch. Zobaczymy co z tego wyjdzie a póki co wracamy do domu, robotnicy szykują się do wyprawy do Lamki po cement i inne rzeczy, ja ląduję w noclegowni.

W planie mam wycieczkę do wsi Hiangjang (Hiangtan?), kawałeczek od granicy z Birmą. Po porannej herbatce w YPA nasza pani kucharka gdzieś mnie prowadzi. Wygląda na to, że dochodzimy do jej domu, w którym poza starszą panią i dzieciakami jest jeszcze jej mąż – Thang Nei Khai lub po prostu Khai. Ten sam, z którym się wczoraj wieczorem włóczyłem po ciemnicy. Dzieciaki nieśmiało dają mi grzebyk sugerując, że mi się przyda, robię rodzinną fotkę i zmykam do wsi szukać transportu. Ponoć do Hiangjang nic jedzie, ale jest jeep kawałek dalej do wsi Behiang.

Najpierw mijamy miejsce gdzie wczoraj jechaliśmy po wodę a potem dojeżdżamy do wojskowego check postu. Wosjkowi mnie zgarniają, każą czekać w altance. To czekanie trochę trwa, ludzie się zaczynają niecierpliwić, po pół godzinie jak nie więcej mówię kierowcy, żeby jechał, ja dojadę następnym jeepem. Do wojskowych też nic nie trafia. „Poczekają sobie, nic się nie stanie”. W międzyczasie jeden poleruje gazetą kilka szklanek patrząc pod światło czy na pewno nie ma żadnego pyłku, a gdy koło obozu przejeżdża kilka wojskowych maszyn nalewa do szklanki wodę, zanosi do samochodu. Pan ważny chyba nie wiele wypił, bo szklanka wraca pełna a woda ląduje w ogródku.

Czekam. Częstują mnie herbatką. Czekam. Z nudów czytam instrukcje dla żołnierzy.

  1. Treat intelligents respectfully.
  2. Be friendly to children.
  3. No beating anyone in public.
  4. While searching house don’t beat anyone in front of women and children.

W końcu chyba dodzwonili się do góry, puszczają dalej ale jak wrócę do Singhat mam się spotkać z 2IC, cokolwiek to znaczy.

Behiang – wiocha jak wiocha, przejeżdżamy centrum handlowe i lądujemy (po modlitwie kończącej podróż) przy granicznym szlabanie gdzie poza posterunkiem stoją jeszcze ze 2 domki. Do standardowych 50 rupii za ten odcinek dorzucam kierowcy drugie tyle za długie czekanie przy check poście. Walę parę fot, pogranicznik mówi, że nie wolno, więc przestaję. Ale tak naprawdę niewiele tu jest do sfocenia, jeśli już to we właściwej wiosce 1km wcześniej. Właściwa granica jest 1-4 km stąd (w zależności od tego kogo się pytam), nie zdążę więc się tam dostać, żeby wrócić tym samym jeepem (kierowca dostał polecenie osobistego dostarczenia mnie do 2IC), ale nawet gdyby chciał to i tak dzisiaj jest jakieś spotkanie armii indyjskiej i birmańskie więc nikogo nie puszczają. Pewnie właśnie ten konwój, który widziałem w check poście jechał tam na negocjacje.

Wracamy. Modlitwa zaraz za wioską. Kierowca jeepa zgodnie z rozkazem podwozi mnie pod obóz strzelców assamskich, idę do 2IC, co jak się okazuje oznacza „2nd in command”. Znaczy ważniak.

- Dzień dobry, bardzo mi miło, dlaczego myślisz, że możesz się szwędać po takich miejscach i robić zdjęcia?

Coś śmierdzi.

- To wolny kraj? – odpowiadam pytająco mając nadzieję, że dobrze strzeliłem.

- Widzisz, są 2 rodzaje ludzi, którzy w takie miejsca przyjeżdżają: podziemie i ci, którzy podziemiu pomagają. Wiem jaka jest prawda, chcę ją tylko usłyszeć od ciebie.

Adrenalinka rośnie ekspotencjalnie. Uważnie ogląda każdą stronę paszportu, mówi coś o zamknięciu mnie w areszcie, spisuje mój email, adres stronki itp., każe pokazać aparat, woła podwładnego, żeby zgrał wszystkie zdjęcia i sprawdził czy nic tam nie ma, potem laptop, na którym ogląda zdjęcia z Yunnanu z zeszłego roku. Podłącza do laptopa dwa dyski zewnętrzne i coś zgrywa. A może coś wgrywa? Jakieś zgarniacze haseł czy coś. Cholera go wie. Nie daje mu spokoju to, że lubię się kręcić przy granicy. Tu w Manipurze, w Birmie, w Chinach, Laosie… Mówi, że tu jest potrzebny permit, ale pozwolił żołnierzom po drodze puścić mnie dalej nakazując, żebym po powrocie się u niego zameldował. Później jednak stwierdza, że permitu nie trzeba. Nie wiem na ile się przekomarza a na ile stosuje jakieś triki wywiadu.

Dzwoni telefon.

- Znalazłeś coś? – pyta się swojego fotograficznego speca.

Odpowiedzi nie słyszę, chwilę potem 2IC mówi do słuchawki „ok, ok”, do mnie to samo uśmiechając się, ale ten uśmiech może oznaczać wszystko. „Jesteś wporzo” albo „mamy cię” albo przynajmniej „będziemy cię mieli na oku”. Bo w sumie do zdjęcia szlabanu w Behiang czy niedokończonego płotu w Moreh jakby chcieli to by mogli się przyczepić.

- Na pewno się z tobą skontaktuję – mówi. Mimo tego, że przed chwilą wspominał coś o przyjaźni, to to skontaktowanie się też może oznaczać wszystko. Nie wiem co ma na myśli. Nic już nie wiem. Jeszcze tylko pytam czy ktoś był tu przede mną. 2IC mówi, że nie, ale to nie do końca prawda. Na pewno we wiosce był w grudniu jakiś francuz, który się nie mógł z nikim dogadać swoim francuskim angielskim. W końcu jakoś znalazł nocleg, ale szybko się zmył. Panu generałowi może chodziło mu o granicę. Wracam do YPA, siadam i jeszcze długo siedzę wspominając przemiłą rozmowę z 2nd in command.

Wieczorem kolacja przy małym ognisku w budynku. Tym razem dostaję mniejszą porcję i wcinam wszystko.

- Słyszałeś ten dzwon? Ktoś umarł.

Na razie cisza i spokój, siedzimy sobie dalej, gadamy, albo oni gadają, nagle coś się zaczyna dziać. Jakieś poruszenie, dołączam się do wynoszenia ławek na zewnątrz, potem ktoś bierze jeszcze pudło z kubkami i bęben. I trumnę. Chłopaki wszystko ładują na ciężarówkę a ja swoim petzlem rozjaśniam im ciemności. Wszyscy razem z całym pogrzebowym osprzętem jadą do tzw. condolence hall. Przez całą noc ludzie z plemienia Paite śpiewają swoje lokalne chwalebno-żałobne pieśni. Starszy pan z bębnem zapodaje nutę waląc rytmicznie z drugim panem jakieś 100 beatów na minutę, po czym ludzie wspólnie śpiewają coś na mollową melodię a po każdym wierszu jedna pani solowo zapodaje kolejny na V-tym stopniu skali niczym w Ground upon one note Purcella. Głos prowadzący i chór często na siebie zachodzą, tworząc fantastyczny swojego rodzaju kontrapunkt. Niektórzy klaszczą. W tym momencie żałuję, że nie zaopatrzyłem się w coś do nagrywania dźwięku.

Dziś można się trochę pobyczyć. Oczywiście bez przesady. Najpierw pora na pranie. Pani kucharka wpadła na taki sam pomysł chwilę przede mną. Zabiera mi łachy i dorzuca do swoich.

Obok jest szkoła, wpadam popatrzeć na poranny apel pyknąć fotki i posłuchać jak dzieciaki śpiewają hymn szkoły: „Nie ma drugiej takiej szkoły jak Hill Model School”. W międzyczasie armia znowu mnie wzywa. Już po imieniu, znają mnie tu. Wpadam na krótką gadkę szmatkę. Potem wracam do YPA i oglądamy Gadjo Dilo razem z Khaiem.

Po drugiej, popołudniowej wizycie w szkole idę z poznanymi przed chwilą Moongiem i Romeo do pobliskiej wiochy Saichang. Wracamy chwilę przed zmrokiem.

- Nang meen banh-aa? – podrywam kucharkę na pytanie o imię, jedyna rzecz jaką się po wielkich trudach nauczyłem podczas wycieczki do Saichang. To nie jest język manipurski, to ich tutejszy lokalny. Odpowiedzi nie pamiętam.

Kolacyjka, drugi dzień żałobnego repertuaru w sali kondolencyjnej, gdzie wpada już lekko nawalony Moong, gęba mu się nie zamyka. Ale to nic, odwiedzam jego domek a potem idziemy do Khaia, u którego będę dzisiaj spać. Najpierw jednak szybki wypad na ryżówkę do knajpy (Khai mówi, że jest ich najlepszym klientem), wracamy, w telewizorze dzieci z babcią oglądają wrestling, babcia po co ciekawszych akcjach śmieje się na głos, gadka szmatka, śmichy chichy, gdy nagle w odwiedziny wpada dwóch tutejszych.

Khai i Moong, którzy do tej pory cały czas coś paplali nagle całkowicie milkną. Panowie wyglądają trochę poważniej, nie jacyś zwykli wieśniacy, może nauczyciel. Z jednym z nich gadałem wcześniej. Wygląda porządnie, mówił, że pracy nie ma, nie potrzebuje, za dnia włóczy się tu i tam bez jakiegoś większego celu.

Drugi rozpoczyna rozmowę zaczynając od standardowych pytań. Za chwilę jednak znowu czuję lekki smrodek. Dopytuje się o moim pobycie przy granicy, pyta czy doszedłem do samej granicy, mówi, że rozmawiał z 2IC o mnie, oglądał zdjęcia. Widział mnie jak fociłem w szkole, ale wtedy z jakichś powodów nie podszedł. On sam jest w jakiejś armii, która jednak armią nie jest. O coś walczy. Z kimś. Jego ugrupowanie współpracuje z armią indyjską. Jest jakieś PLA (People’s Liberation Army) – są tutaj w tych okolicach oraz w Chinach. Pewnie to dlatego 2IC tak bardzo chciał obejrzeć moje zdjęcia z Yunnanu. Mówi, że paru ludzi tu już się kręciło, wspomina nawet o CIA. Dodaje, że rozwiałem jego wątpliwości. Wychodzą. Moong również.

- To był lider terrorystów – mowi Khai z lekką nutą niepokoju – przyjdzie jutro do mnie i będzie o ciebie wypytywać – po czym na głos przypomina sobie wszystko co o mnie wie.

Sytuacja na pewno nie jest tu czarno biała. Kim naprawdę był ten, który mnie przesłuchiwał? Kim był ten drugi? Czy faktycznie tylko sobie spaceruje po wiosce czy może też jest agentem? Czyim? Kto z kim o co walczy? Czy na granicy było spotkanie armii indyjskiej i Birmy czy może indyjców z manipurskimi terrorystami? I którymi? Czy koleś na pewno współpracuje z armią? Co tu się w ogóle dzieje?

Któraś z kolei dzisiaj awaria prądu, gasną żarówki. Idziemy spać.

Rano po śniadaniu żegnam się z tymi, którzy jeszcze siedzą w YPA, reszta poszła już pracować. Zabieram manatki i uciekam. Pan nauczyciel, który akurat po coś się pojawił zatrzymuje mnie i mówi, że pani kucharka mnie zabierze na autobus we właściwym momencie. Kończy coś robić, bierze mój plecak – mi nie pozwala go wziąć – i schodzimy do bazaru. Bilet kupujemy u kogoś w domu a czekając na odjazd oglądamy sobie jakieś ślubne foty.

Kontrola biletow Bydlowoz Lamka - Singhat Singhat Okolice Singhat Okolice Singhat Okolice Singhat Okolice Singhat Okolice Singhat Okolice Singhat, flaszki Okolice Singhat Okolice Singhat Khai z rodzinka Kanjpka w Singhat Knajpka w Singhat Singhat, gimbus Na trasie Singhat-Behiang Na trasie Singhat-Behiang Na trasie Singhat-Behiang Na trasie Singhat-Behiang Behiang Behiang, szlaban przy check poscie Behiang Behiang Behiang Behiang Kosciolek na trasie Behiang - Singhat Na trasie Behiang - Singhat Na trasie Behiang - Singhat Singhat Singhat, z tylu K. Saichang Singhat Singhat, YPA hall, moja noclegownia Singhat, YPA hall o swicie Singhat, szkolny apel Singhat, kuchnia w YPA hall Singhat, nasza przesympatyczna  pani kuchareczka Singhat Singhat Singhat, dzieci wracaja ze szkoly Singhat Singhat, dzieci wracaja ze szkoly Singhat, koniec lekcji Singhat, dzieciaki z akademika ida po wode Singhat Singhat Okolice Singhat Okolice Singhat Singhat, tu mozna nabyc bilet na autobus ]]>
http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/07/singhat-i-behiang-gadjo-terrorysci-i-pogrzeb/feed/ 0
Moreh http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/05/moreh/?utm_source=rss&utm_medium=rss&utm_campaign=moreh http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/05/moreh/#comments Tue, 05 Mar 2013 06:54:52 +0000 gadjo http://gadjo5.karczmarczyk.pl/?p=122 Continue reading ]]> Zasypiam wcześnie i wcześnie się budzę, chwilę po 6ej. Wali trochę lodem, ale da się przeżyć. Na śniadanie mam jeszcze trochę bananów z bazarku w Imphalu, wcinam i idę na poszukiwania busa do Moreh. Znajduję dosyć szybko, niestety cena cały czas wynosi 300 rupii – już nie za 100km ale za niecałe 70. Rikszarz coś mówi, że „palel”, jadę więc do Pallel rikszą za dyszkę, choć bez większych nadziei na coś taniego. Ale jest lepiej, po spisaniu danych przez lekko zdezorientowanych strażników pogranicza trafia mi się van za jedyne 200 rupii. Van jest pusty, więc siedzę sobie wygodnie na tylnym siedzeniu i podziwiam widoczki w drodze do mitycznego miejsca, gdzie Manipur łączy się z Birmą.

Najfajniesze są parę km za Pallel we wsi Thamlapokpi i 20-30km dalej w Tengnoupal na szczycie góry gdzie stacjonuje 24 pułk strzelców assamskich. Widoczki działają relaksacyjnie, bo oczywiście wszyscy wokól już zdążyli natrąbić jakie to niebezpieczne i niestabilne miejsce. Ale jak zwykle w podobnych sytuacjach trochę przesadzają. Po Tengnoupalu jest jeszcze kilka kolejnych policyjnych checkpostów i dojeżdżam do Moreh.

Moreh to dziura jak można się było spodziewać. Odbijam w bok, dochodzę do jakiegoś kościółka, gdzie młodzież ćwiczy jakieś piosenki, a potem jeszcze dalej przez jakąś wiochę. Trafiam na mecz piłki nożnej we wioskowym przedszkolu i po kilku zdjęciach dołączam do gry trafiając podwakroć w bramkarkę drużyny przeciwnej. Niestety broni oba strzały. Dalej znowu jest kościół, akurat kończy się msza a jakiś proboszcz czy inny kościelny zaprasza do środka. Ludzie się odwracają, pastor przerywa swoją przemowę ale kościelny mówi „jedziesz pan dalej” i msza trwa jeszcze minutę po czym ludzie wychodzą. A ja razem z jakimś innym kościelnym idę do „chief house”, czyli domu lokalnego władcy plemienia Kuki. Bo tu we wiosce są same Kuki. Szefa chyba nie ma. Za to jest wąż. W jakimś sąsiednim domu. Wszyscy biegną go unieszkodliwić. A po powrocie udaję się z kościelnym do samej granicy, gdzie 3 lata temu rozpoczęto budowę płotu pomiędzy Indiami i Birmą. Płot wygląda na ciężki do przejścia, ale kawałek dalej jest otwarta na oścież brama. I można sobie przejść, o ile żaden pogranicznik nie wyskoczy z kałachem. Nie ryzykuję, idziemy dalej do wioski, gdzie poza tubylcami mieszkają lub dopiero sobie budują domek budowniczowie kolejnej części płotu. We wiosce się kończy i znowu można sobie przeskoczyć na drugą stronę.

Wracam do miasta, do oficjalnego przejścia. Pogranicznik po stronie indyjskiej mówi, że nie ma szans wpaść na birmański bazarek. Oj, jaka szkoda, może jednak? No może jednak tak, ogląda wizę i puszcza dalej nie wbijając nic do paszportu. Trochę zdezorientowany, że tak łatwo mi poszło, idę w kierunku Birmy, już dochodzę do zamyślonego birmańskiego żołnierza, który w ogóle nie zwraca na mnie uwagi, mijam go i w tym momencie wołają mnie Manipurczy siedzący na ziemi niczyjej. I mówią, że dalej mnie nie puszczą. Tutaj dyskusja już jest trochę dłuższa i kończy się skierowaniem do indyjskiego posterunku policji. Niestety wcale nie po to, żeby zdobyć jakiś oficjalny permit. W zasadzie to w ogóle nie wiem po co. Policjant, z który idę, mówi, że nie jestem pierwszym foreignersem, który próbował. Robi ksero paszportu i idziemy łapać vana do Kakching, bo już robi się pierwsza a ponoć o 2ej zamykają drogę i nie będzie można się wydostać.

Pyta pierwszego kierowcę o cenę, ten wyskakuje z 500 rupiami za co zostaje przez policjanta zbluzgany. Ale ceny nie spuszcza. Następny chce 400. I nie pozostaje mi nic innego jak się zgodzić, bo jakiekolwiek próby negocjacji nawet z pomocą policjanta kończą się na niczym.

Moreh, jakas swiatynia hinduistyczna Moreh Groszek na drzewie Moreh Moreh, kosciol Moreh Moreh, wnetrze kosciola Moreh, gospelowe proby Moreh, pilkarze i pilkarki Moreh, zenska druzyna Moreh, mecz Moreh, widownia meczu Moreh, kosciol Moreh, wnetrze kosciola Moreh, granica z Birma Moreh, przerwany plot na granicy z Birma Przygraniczna wioska w okolicy Moreh Moreh, budowniczowie granicznego plotu buduja sobie domek Moreh, noclegownia w sklepiku moje oprowadzacza Moreh, uliczka prowadzaca do przejscia granicznego Moreh, Indo Myanmar Friendship Bridge Moreh, glowna uliczka ]]>
http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/05/moreh/feed/ 0
Kakching http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/04/kakching/?utm_source=rss&utm_medium=rss&utm_campaign=kakching http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/04/kakching/#comments Mon, 04 Mar 2013 06:51:10 +0000 gadjo http://gadjo5.karczmarczyk.pl/?p=119 Continue reading ]]> Kakching to dziura. Ale z hotelikiem, do którego doprowadza mnie jakiś koleś z muzułmańskiej restauracji i który to hotel okazuje się być przy 100 metrów od miejsca, do którego dowiózł mnie autobus. Friend’s Lodge. Wygląda jak jakiś mały dwupokojowy domek. Jest zamknięty, ale pan z restauracji kontaktuje się z właścicielem i ten ma za 1,5h tu dojechać. Więc czekam te 3h patrząc się na jakieś dzieciaki z domku obok i innych ludzi, którzy co chwila przychodzą i odchodzą. Ciężko powiedzieć, kto tu mieszka a kto tylko w gości. Nie zagadują tak jak w Indiach. A przynajmniej nie od razu. Słyszę jak jeden chłopaczek siedzący obok mnie mówi drugiemu, że spytał „What’s your name”, ale ten się wstydzi/boi/nie chce. W końcu jednak coś się rusza. Za chwilę jeden z nich znika i wraca z gumą do żucia dla mnie. Zbierają się kolejni, pytają tych co coś o mnie wiedzą o to co o mnie wiedzą. W końcu kolejny odważny rozpoczyna kolejną część wywiadu. Generalnie jest wesoło, czas jakoś mija, w końcu przyjeżdża właściciel z żoną bardzo jasnej karnacji i córką jeszcze jaśniejszej karnacji i blond włosami. Na pierwszy rzut oka mam wrażenie, że to jakaś europejka wyszła za chłopaka z Manipuru. Ale jednak tutejsza. Pokazuje na córkę i z lekkim zawodem mówi, że nie wie czemu taka jest.

Właściciel chyba nie do końca jest właścicielem, bo kiedy próbuję wynegocjować cenę z 300 rupii na 200 konsultuje się z jakąś starą babcią. Ale babcia jest spoko, zgadza się, a kiedy wieczorem przychodzę z obchodu miasta przez uchylone drzwi skrapia wodą podłogę w pokoju. Pewnie na szczęście czy coś takiego, w sumie nie wiem czy nie popełniłem fapa i czy rytuał nie powinien się odbyć zanim wszedłem do środka. Ale może nie jest za późno.

Kakching to dziura. Poza bazarkiem już nie tak atrakcyjnym jak w Imphalu jest tylko Kakching Garden, ogród na górze Uyok. Jakieś 15-20 minut piechotką od bazaru. Ogród jak ogród, jakieś kwiatki, świątynia, restauracja i zachodzik słońca. I tubylcy chcący sobie zrobić ze mną zdjęcie. Po zejściu na dół atakuje mnie pan sekretarz ogrodu, skąd, po co, itp., częstuje kawką, dopytuje jak mi się podobało i czy może mam jakieś wskazówki co można by w ogrodzie zrobić. Ale nie mam. Wokół kilka pań chcących się o mnie czegokolwiek dowiedzieć, ale nie znają angielskiego, więc pan sekretarz robi za tłumacza. Długo czasu nie spędzam bo idę na obiadek do knajpki, w której chyba jestem jedynym jedzącym, reszta rozpracowuje flaszki.

Kakching, wieczorna ablucja Kakching Kakching, Friend's Lodge Kakching Garden Kakching Garden Kakching Garden Dziewczynka z drewienkami Kakching Garden Kakching Garden Kakching Kakching Znow bede w bollywoodzie Pani z dzieckiem Kakching Kakching, dzieci wesolo wybiegly ze szkoly Dosyc typowy tutejszy widoczek Okolice Kakching ]]>
http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/04/kakching/feed/ 2
Imphal http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/03/imphal/?utm_source=rss&utm_medium=rss&utm_campaign=imphal http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/03/imphal/#comments Sun, 03 Mar 2013 06:41:53 +0000 gadjo http://gadjo5.karczmarczyk.pl/?p=99 Continue reading ]]> Jeszcze do niedawna były potrzebne jakieś zezwolenia i minimum 4 osoby żeby tu przyjechać. Bo się naparzali między sobą, blokowali drogi itp. Nie wiem czy się teraz już do końca uspokoiło, ale przynajmniej nie trzeba zezwoleń, choć są pozostałości w postaci konieczności wypełnienia formularzyka na lotnisku (dalej są miejsca na dane 4 osób). Dwóch mundurowych ze średnim angielskim wypełnia po jednym egzemplarzu, kalka tu chyba jeszcze nie dotarła. Oczywiście to, że nie mam zarezerwowanego hotelu, że nikt tu na mnie nie czeka itp. jest dla nich zaskoczeniem, ale nie przeszkodą żeby puścić dalej.

Za rikszę do centrum chyba przepłacam, 300 rupii za 9km to trochę przesada, ale niech im będzie. Próbuję szczęścia w Gaylord Hotel, najtańszy ze wspomnianych przez wikitravel, ale nie ma miejsc. Za to na pobliskiej M.G. Avenue jest w czym wybierać, ja trafiam do sensownego White Palace za 300 za singla. Kafejki internetowe są prawie na każdym kroku.

I ruszam. Więcej azjatyckich twarzy niż hinduskich, nikt się mną nie interesuje, nie pyta skąd po co, poza jakimiś nielicznymi wyjątkami, baby łażą ubrane po manipursku. Samochody przepuszczają ludzi na ulicach a na chodnika ludzie przepuszczają sami siebie, nikt się nie pcha. Angielski się zdarza, częściej jednak można się dogadać w hindi.

Pierwszy cel wycieczki do bazarek 5 minut od hotelu. Bazarek to trochę mało powiedziane, jest tak duży, że na nic innego nie mam już ochoty a na dodatek megazatłoczony. 3 duże budynki i jeszcze większy teren niezabudynkowany. Pod dachem, podobnie jak w azji. W środku mdli z gorąca i od zapachu żarcia smażonego na 100-letnim oleju. Przeważnie jakieś rybki w różnych postaciach. Z ryżem. Dużo ryżu. W zasadzie całe żarcie to ryż z odrobinką innych rzeczy – owej ryby, warzyw w różnych postaciach i trawą w cieście na deser. Skumulowany smród ze wszystkich pobliskich „restauracji” trochę odstrasza, ale na głodniaka nawet nie jest złe. Jest też sporo shutki, czyli suszonych ryb takich jak w Bangladeszu. Tu już zapach w połączeniu jeszcze z pobliskimi worami z przyprawami sprawia, że nawet tubylcy przechodząc zasłaniają sobie nos. Kawałek dalej trafiam na knajpę z hot dogami (dosłownie). Kiedy robię zdjęcie szyldu ze środka wyłazi koleś i prosi o wspólne zdjęcie. Klik. „Ile mam ci za nie zapłacić?” – pyta. Mówię, żeby podał maila to mu wyślę, ale maila nie ma. Spuszcza smutno głowę i bez słowa wraca do środka. To chyba taki tu zwyczaj, że jak się kończy temat to po prostu bez słowa się ochodzi. Zagaduje jakiś młody policjant w cywilu, pyta o kraj, zawód itp, sam coś o sobie mówi, kończy tekstem, że pracę policji zaczął rok temu i w milczeniu odbija na drugą stronę ulicy.

Ci co z jakichś powodów nie są na terenie targu tylko handlują przed nim co jakiś czas są straszeni przez policjanta, który coś pokrzykuje i wali pałką w bogu ducha winną poręcz od schodów prowadzących do środka lub w rikszę z lodami. A czasem tylko krzyczy i się śmieje z ziomkiem patrząc jak ludzie w popłochu zwijają tobołki. A jak ktoś nieopatrznie na chwilę zostawi rikszę na skrzyżowaniu to spuści z koła powietrze. Porządek musi być. Chwilę potem wszystko wraca do normy.

Do mnie czasem ktoś w końcu zagada, zaprosi do bazarowej jadłodajni (mówię, że wpadnę potem, ale nie sądzę żebym zapamiętał czy to sektor 3 rząd 15 miejsce 17 czy może sektor 2 rząd 8 miejsce 25) albo da się kajtnąć rowerem. Ale nie takim zwykłym tylko czymś w rodzaju bicykla, z pedałami przyczepionymi do przedniego koła, kilkukrotnie większego od tylnego. Prawie dobrze mi idzie, ale mam za długie giry – obijają mi się o kierownicę i co chwila tracę równowagę. „Spróbuj jeszcze raz” – próbuję, ale to samo. „Za długie giry ma” – mówi do tych co nie skumali mojego angielskiego. Po manipursku chyba.

Rano znowu wbijam na bazarek na ryż i na fotki a potem rozpoczynam poszukiwania dworca autobusowego. Nie ma tu jednego dworca, jest kilka mniejszych postojów, z których cała chmara riksz i minivanów jedzie we wszystkie 4 strony świata. Trochę mi schodzi zanim uzyskam poprawną informację skąd jadą busy do Moreh, w końcu znajduję coś gdzie stoją 3 zapchane vany (zapchane w większości przez toboły, nie przez ludzi) i na dodatek wyskakują z ceną 300 rupii za 100km. Trochę za dużo, jadę najpierw do Kakching, które jest po drodze. Tym bardziej, że wg. przewodnika na wschód od Kakching już mnie nie puszczą. Ale może jak znieśli permity to i tutaj coś się zmieniło.

Bazar w Imphalu Bazar w Imphalu Bazar w Imphalu Bazar w Imphalu Bazar w Imphalu, suszone ryby Imphalu, beef & dog Bazar w Imphalu Bazar w Imphalu Bazar w Imphalu Restauracja na bazarze w Imphalu Bazar w Imphalu Bazar w Imphalu Bazar w Imphalu Bazar w Imphalu Restauracja na bazarze w Imphalu Bazar w Imphalu ]]>
http://gadjo5.karczmarczyk.pl/2013/03/03/imphal/feed/ 0